Strona Główna Galeria Siekierezady Opowieści z Siekierezady Muzyczne wędrowanie Dziewięciu.... Garaż Siekierezady Poezja Foty Linki Forum Kontakt
                             
                       
 

Zdzichu Rados

 
 
 
                   
                   
                   
 

Zdzichu Rados

 

            Pewnego dnia, wracając z pracy (mało ekscytującej) do nużących obowiązków rodzinnych, wzrok przechodzącego przez tory kolejowe Zdzicha, przykuła tabliczka na wagonie drugiej klasy – „Bieszczady”.

Niewiele myśląc, idąc za podświadomym impulsem wyzwolenia się „od wszystkiego”, za ostatnie pieniądze kupił bilet i po kilkunastu godzinach znalazł się w krainie szczęścia oferującej nieskalane cywilizacją przestrzenie  i nadzieję na „życie prawdziwe”.

            W galerii Siekierezady  Zdzichu jest bardzo ważną postacią . To od jego dłubanek zaczęła się „diabelska kolekcja”. Dziadek Rados był przykładem artysty reprezentującego nurt w sztuce zwany „prymitywizmem”. Jego Biesy i Czady  są nieskomplikowane. Wizerunek Zdzicha zdecydowanie wyprzedzał zdolności. Jeśli w wyglądzie reprezentował w 100% artystę, to w twórczości nie domagał. Był człowiekiem wyprzedzającym swych rówieśników zdolnościami adaptacyjnymi. Miał wyczucie koniunktury na Bieszczadzkie Zakapiorstwo i pod koniec swojego życia, Zdzichu Rados dowiadywał się z niedowierzaniem z prasy i z telewizji, kim jest i święcie w to wierzył, a im bardziej pogrążał się w tej wierze, tym bardziej przestawał być sobą.

            Zdzichu wiedział, że nie akceptuje tego show wokół jego osoby. Redaktorzy tworzyli legendę Zdzicha na podobieństwo Bufflo Billa. Przyjeżdżali i pokazywali go, jak osobliwość w ZOO. Jego życie realne mieszało się z medialnym. Media „tworzyły” Zdzicha, jak on tworzył rzeźbę z drewnianego pniaka.

Pamiętam, jak po kolejnym nagraniu do telewizji, Zdzichu otrzymał kasetę z tym dziełem filmowym. Miesiącami chodził po ciśniańskich lokalach, zaczepiając wszystkich, by oglądali jego szacowną postać w TV. W razie awarii magnetowidu, Zdzichu miał w zanadrzu za pazuchą plik wymiętych wycinków artykułów z lokalnych gazet o nim, o Zdzichu Radosie.

             Zza bufetu patrzyłem ze zgrozą na potęgę mediów, na ich destrukcyjna siłę. Dziadek Rados przyglądał się w szklanym ekranie jak w lustrze. Jednakże, o ile lustro powoduje drobne deformacje i przeinacza tylko odrobinę pierwowzór, to syczący niebieski ekran, jak oko diabła zalotnie mrugał do Zdzicha i wmawiał  mu niestworzone historie o jego własnym życiu. Z zadyszką stary człowiek pędził za swym medialnym istnieniem, które znikało z prędkością lokomotywy na elektronicznych szynach elektronicznych łącz.

            Jego legenda uzyskał własny, heglowski byt, który postanowił się usamodzielnić. Porzucił on Zdzicha w jego rozsypującej się chatce na „łożu Fredry”. Na parapecie otwartego okna przysiadł wróbelek, beztrosko karmiąc się okruszynami chleba, a w jego czarnym oku odbijał się Zdzichu Rados, rzeźbiarz, człowiek prawdziwy, martwy ciszą wędrówki w nieskończoność. W rogu izby niedokończony Bies z zainteresowaniem obserwował pierzastą istotę krzątającą się na oknie. Wiatr poruszył gałązka dzikiego bzu, ptak odleciał spłoszony, unosząc okruszek chleba i ostatni sen Zdzicha, do bram nieba, szeroko otwartych nad bieszczadzkimi górami.

R

 

 

   
   
   
   
   
   
   
   
   
         
         
         
         
 

Powrót