|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
Jeśli widziałeś na filmach wozy konne amerykańskiej kawalerii z
dziewiętnastego wieku, z dużymi kołami, prostą paką, owalną opończą i wysoko posadowionym siedzeniem woźnicy to International m-2-4 jest
wnukiem tychże. Czubek grilla sięga niskim prawie po szyję, zawadiacki korek wlewu wody do chłodnicy wystaje nad maskę po prawej
stronie, osłony reflektorów jak dwie solidne bramki ogrodzeniowe, kierowca siedzi wysoko w kubełkowym siedzeniu (może z góry patrzeć na
jeźdźca w „doczce”). Paka stalowa z szerokimi błotnikami i pięknymi wzmocnieniami na bokach, od strony szofera duża skrzynka
narzędziowa, dwa uchwyty na zapasowe kanistry, przy czym jeden umieszczony na przednim błotniku, mosty solidne, przeguby zabezpieczone
impregnowanym brezentem, maska półokrągła podnoszona w dwóch częściach do góry – na boki i cudny napis – International- to kurwa brzmi,
szyba kładziona na maskę, bądź w razie potrzeby łatwo wysuwana z dwóch prowadnic i motor szóstka - dolniak o poetyckiej nazwie na boku
bloku –Green Diamond- No niech mi kurwa ktoś powie, że to nie brzmi. Prostota i funkcjonalność tego samochodu rozpieprza miłośnika
starych gratów na opiłki i wióra z pod frezarki. Jak słyszysz International m-2-4 to Widzisz piękno prostej formy, może nie grzeszy
urodą, ale jak raz spojrzysz w te wielkie gały nad wciągarką firmy BRADEN, to nie ma zmiłuj się, miłość od pierwszego wejrzenia. W parku
maszynowym na składzie drewna w Wetlinie przy „sztudrach” i „doczkach” wnikliwy i znający się na darach UNRRY mógł
wypatrzeć perłę –Internationala m-2-4. Licho wie jak się zawieruszył do Polski, bo ujeżdżali te pojazdy Marines na Marianach, Iwo Jimie
i innych rajskich wyspach, a to dość daleko od Wetliny. Przy rozdziale pojazdów nikt z kierowców się nie garnął do tego monstrum
a przyczyna była prozaiczna, każdy mówił:
-A skąd ja w razie czego dostanę do tego części?
Ale każda potwora ma swojego amatora, młody szofer, Antek spojrzał głęboko w
wielkie gały reflektorów Internationala i nie było odwrotu. W letnie dni, z szybą na masce przedzierał się na reduktorze po metry tam
gdzie nie wjeżdżał nikt, ale sielanka trwała krótko, jak nam wiadomo tylko śmierć nigdy nie umiera, w skrzyni biegów z braku poziomu
oleju zatarły się i rozsypały tryby. Antek wymontował narząd i rozłożywszy przed barakiem na gazetach elementy analizował spustoszenie,
przechodzący koledzy kręcili głowami i nie dodawali otuchy mówiąc:
-Teraz to będziesz musiał jechać do Trumana po części….
Antek dostał zastępczą „doczkę ¾”, ale to nie było to, też piękne, ale jak coś
kochasz to nie zastąpi tego nic. Po kilku tygodniach rozpaczy przemytnicy z wiochy, u których kupował bimber zapoznali się z tragedią
Antka i jeden z nich doniósł uprzejmie, że widział podobny pojazd, ale za górą w Czechosłowacji. Antek podjął wyzwanie. W mglistą,
wrześniową noc ruszył na szaber do Słowaków, o świcie był już w chałupie „kontaktu” po drugiej stronie. Przebrali się za Słowakiem w
kombinezony mechaników i starą skodą ruszyli tam, gdzie miał być International. Antek podszyty strachem, bo były to czasy, że za takie
wycieczki „pudło” jak nic na kilka latek. Nie do końca wierzył, że się uda, bo skąd niby tutaj taki sam wóz jak jego, ale gdy podjechali
na zakład remontowy, jego oczom ukazał się cud, zdekompletowany, ale najprawdziwszy International m-1-4, różnica błaha, tylko bez
wciągarki, wymontowali skrzynię biegów, z biedą wrzucili do skody i z powrotem pod granicę. W chałupie rozebrali mechanizm i Antek
zapakował do plecaka, tylko tryby, które mógł unieść, bo w całości trzeba by taszczyć we trzech. Wypili flachę ostrej śliwowicy, żeby
przeczekać dzień, Słowakowi zapłacił piętnaście dolarów, był to cholerny majątek, na który złożyli się koledzy z bazy, a dolce zakupił
od meliniarza na Kalnicy. Uścisnął dłoń bratniej duszy po Słowackiej stronie i dalej do kraju z trybami do Internationala w plecaku, gdy
był już prawie na szczycie Jasła, nadział się na patrol Słowackich pograniczników, nie wiele myśląc dał chodu, usłyszał
za sobą wrzaski, a następnie strzały.
-Popierdoliło ich? Nie oddam łatwo skóry! Ani trybów!
I ruszył jak rączy jeleń w głęboki jar, wcisnął się pod wykrot zwalonej jodły,
by przeczekać pościg. Po około godzinie podniósł się, szczękając z zimna zębami, nie słysząc już prześladowców ruszył przed siebie po
czym upadł:
-Cholera z wrażenia nie poczułem nawet, że mnie trafili, kurwa, ale się
wjebałem – rzekł patrząc na powiększającą się czerwoną wybroczynę.
Ruszył w dół do Wetliny, padał, podnosił się i brnął dalej, aż stracił
przytomność kilkaset metrów przed barakiem. Dobrze, że w nocy chłopy jak zwykle chlali i ktoś poszedł się przewietrzyć.
Po kilku dniach Antek obudził się w szpitalu, rana była groźna, mógł się
wykrwawić. W niedzielę do sali władowali się wszyscy z bazy, podeszli do łóżka i dźwignęli je jak lektykę.
-Chłopy co robicie?!
-Nie bój się, pokażemy Ci coś.
Podeszli z wyrkiem do okna i unieśli tak, by Antek zobaczył.
Pod szpitalem stał tyrkający na luzie International, kawał pięknego bydlęcia,
silnik Green Diamond łykał miarowo paliwo.
-Nim przyjechaliśmy – rzucił któryś i podał Antkowi kluczyki z kulą na
łańcuszku.
-To twoja.
Antek uronił łzę:
-Kurwa chłopy warto było, naprawdę warto było…… |
|