|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
Za płotem po
sąsiedzku, obok domu mojego kolegi z dzieciństwa mieszkał pan
Władysław, dzięki niemu wszystkie bachory w mojej wsi wiedziały,
że Harley WLA wygrał wojnę, że Harley to liberator, że jeździł po
drogach i bezdrożach od Władywostoku po Ocean Atlantycki na
wybrzeżu Francji, od Szkocji w obozach szkoleniowych armii po
piaski Afryki. Staliśmy w trójkę ledwo wychylając głowy nad
sztachety i patrzyliśmy zafascynowani jak pan Władysław siedzi na
pniaku przed swym Harleyem. To był koniec lat siedemdziesiątych, a
starsi koledzy mówili, że pan Władysław ma ten motocykl od zawsze.
Maszyna była podrapana, błotniki trochę pogięte, skórzane siodło
sczerniałe i nie raz słyszeliśmy jak pracuje silnik, ale nigdy nie
widzieliśmy żeby właściciel na tym motocyklu jechał. W pogodne,
słoneczne dni wyprowadzał maszynę z szopy i odpalał na chwilę, a
najczęściej kładł go na boku, płytą pancerną osłaniającą silnik od
siebie i tak siedział na tym pniaku, palił papierosa i w dłoni
trzymał coś na srebrnym łańcuszku. Staliśmy przy tym płocie na
palcach nóg, by lepiej widzieć, bo był to dla nas fascynujący
rytuał, ten stary człowiek, ta stara maszyna i te tajemnicze
przedmioty na łańcuszku. Mój kolega Darek odważył się kiedyś zadać
pytanie panu Władysławowi:
- Proszę pana, a był
pan na wojnie?
- Byłem.
- A widział pan
trupa faszysty?
- Widziałem, a nawet
sam ich produkowałem.
- A straszny jest
taki trup?
Pan Władysław
zaciągnął się papierosem i rzekł przez zaciśnięte usta:
- Pierwszy straszny,
a następni już nie.
- A ile pan zrobił
tych trupów?
- Za mało,
zdecydowanie za mało… No, zmykajcie dzieciaki, bo muszę tu jeszcze
chwilę posiedzieć w spokoju.
Biegliśmy z drugiej
strony podwórka, wdrapywaliśmy się na starą gruszę i po kryjomu
obserwowaliśmy pana Władysława. Siedział tak jeszcze chwilę i
kołysał się mu w dłoni ten łańcuszek z tymi magicznymi
przedmiotami, dopalał papierosa do końca, wstawał, chował
łańcuszek do zszarganej czasem kurtki battledress z naszywką na
rękawie Poland, następnie podnosił Harleya i wtaczał go do szopy.
W każdy słoneczny dzień biegliśmy sprawdzaćHHHhhhhhhhhhhhhhhnmmngfkjgjffddfffddfsdasa
czy pan Władysław siedzi na podwórku przy swej maszynie i jeśli
któryś z nas to stwierdził biegł po resztę ekipy z wrzaskiem:
- Szybko chłopaki,
wyprowadził motor!
I czepialiśmy się
płotu, a Darek najodważniejszy z nas pytał:
- A proszę Pana, czy
był pan na pustyni?
- Byłem.
- A gorąco tam jest?
- Bardzo.
- A jak człowiek nie
ma wody to umiera?
- Umiera.
- A po co się pan
bił o pustynię, jak tam nic nie ma i to nie jest Polska?
- Biłem się, bo tam
byli faszyści.
- I też pan robił z
nich trupów?
- Robiłem.
- A dlaczego pan na
nim nie jeździ, na tym motorze?
- Dzieciaki
zmykajcie nie wasz interes…
Przestraszeni
przenosiliśmy się na naszą partyzancką gruszę i patrzyliśmy na
pana Władysława jak siedzi na pniaku, zaciąga się papierosem i
patrzy na te przedmioty dyndające na srebrnym łańcuszku. Pan
Władysław był dla nas bogiem greckim, który pokonał tytanów, był
dla nas ideałem, bo miał Harleya z wojny i robił z faszystów
trupów. Ta WLK-a była piękna, była pomarszczona i szorstka jak
ściągnięta życiem skóra na twarzy pana Władysława, razem stanowili
cud harmonii człowieka z materią, marzenie chłopięce, jeździć na
Harleyu WLA42 i robić z faszystów trupów. Zadręczaliśmy przez ten
płot pana Władysława aż w końcu oswoiliśmy go z naszą obecnością i
kiedy widział nasze rozczochrane łby nad płotem, patrzył przez
chwilę swoimi przenikliwymi, ale łagodnymi oczami i kiwając ręką
mówił:
- Chodźcie tu
pędraki.
Biegliśmy do furtki
i siadaliśmy na trawie, gospodarz odpalał „Popularnego” od
wojskowej, amerykańskiej zapalniczki na benzynę i zaczynał
opowiadać, a my siedzieliśmy milcząco i bez ruchu jak na żadnej
lekcji w szkole.
Opowieść I:
We wrześniu 39-go z
moim kuzynem zostałem zmobilizowany i zanim dotarliśmy do
jednostki, zanim pobraliśmy mundury i broń wojna się już kończyła,
nie zdążyliśmy nawet strzelić do tych pieprzonych faszystów, ten
karzeł z wąsikiem zabrał nam w ciągu jednego miesiąca wszystko,
kraj, spokój, wolność, flagę i godło. Wróciliśmy do domu i zewsząd
dochodziły wieści, że aresztują już żołnierzy wrześniowych i
wywożą do Stalagów i Oflagów, bądź na roboty. Wypiliśmy z Janem
kuzynem moim flaszkę w karczmie u Żyda w Cisnej, karczma nazywała
się pięknie – Sommera. Stary Żyd przeczuwał coś, że to nic z tego
nie będzie dobrego, postawił nam drugą okowitę i uradziliśmy z
Jankiem, że idziemy jutro o świcie na Węgry, a później na Rumunię
za polskim wojskiem, które tam się ponoć grupuje. Przyrzekliśmy
sobie, że nie będziemy niewolnikami Adolfa, że wrócimy do wolnej
Polski, bo mieliśmy poczucie, że jesteśmy żołnierzami i nikt nas
nie zwolnił z przysięgi. Pożegnaliśmy się z karczmarzem i też
radziliśmy mu żeby uciekał z tego miejsca, bo wielu słyszało, co
ten pieprzony pomiot robił Żydom przed wojną. Na drugi dzień o
świcie byliśmy już w drodze, kierowaliśmy się na południe,
wiedzieliśmy gdzie chcieliśmy iść i po co, i to była nasza siła.
Zaczęło padać, pan
Władysław rzekł:
- No dobra dzieciaki
dokończymy, kiedy indziej.
Wstał i chwyciwszy
Harleya za kierownicę popchał go do szopy. Nie przeszkadzał nam
deszcz, chcieliśmy słuchać dalej, ale pan Władysław był stanowczy
i rozbiegliśmy się do swoich domów. Nie mogliśmy się doczekać
następnego dnia, gdy pan Władysław wypcha swego Harleya z szopy.
To czekanie było ponad miarę dziecięcej cierpliwości, ale ziściło
się. W niedzielę, w piękny słoneczny dzień zobaczyliśmy pana
Władysława siedzącego na swoim pniaku przed WLK-ą. Czepiliśmy się
płotu i Darek zapytał:
- Proszę pana opowie
nam pan, co było dalej?
- Chodźcie – skinął
głową.
Opowieść II:
Szliśmy nocami,
odarci, brudni i głodni, ale w końcu dotarliśmy na Węgry,
musieliśmy uważać na Słowaków sprzysiężyli się z faszystami, gdy
doszliśmy do Madziarów przywitali nas w tej pierwszej wiosce
bardzo serdecznie, nakarmili, napoili, u nich admirał Horty też
orbitował w kierunku nazistów, ale prości ludzie przychyliliby nam
– uchodźcom-żołnierzom nieba. Ludzie ci sercami wiedzieli, że
nasza tułaczka w słusznej i wielkiej sprawie. Internowali nas tam,
ale nie silili się nas bardzo pilnować, uciekliśmy i wędrowaliśmy
cały czas na południowy wschód, zewsząd dochodziły wieści, że w
Syrii formuje się wojsko polskie, nie wiedzieliśmy nawet, co to ta
cała Syria, wiedzieliśmy tylko, że chcemy walczyć i kopnąć w dupę
tego karła z wąsikiem. Nigdy nie myślałem, że zwiedzę tyle świata,
dotychczas nie wyjeżdżałem często z Cisnej chyba, że do Leska
miasta powiatowego, a podczas tej wędrówki zobaczyłem, jaki świat
jest ogromny, i że ludzie w większości są przyjaźni i dobrzy, są
tacy sami jak w naszej wiosce, czasami trafi się jeden skurwysyn,
ale przeważająca część poda ci rękę w nędzy. W czerwcu 40-go roku
dotarliśmy do Syrii, tworzono tam Samodzielną Brygadę Strzelców
Karpackich jeszcze z mandatu francuskiego, ale Hitler rozprawił
się z żabojadami i przejęli nas Anglicy. Dostałem mundur i
karabin, przechodziliśmy mordercze szkolenie, ale nikt nie
narzekał, bo zdawaliśmy sobie sprawę, że uczestniczymy w czymś
wielkim, że zaczniemy walczyć o naszą ojczyznę, o wszystkich,
którzy zostali w kraju, o rodziny, znajomych i naszego karczmarza
starego Żyda z Sommery. Byliśmy szczęśliwi, że nie musimy się
ukrywać po stodołach w Cisnej tylko mamy w dłoniach karabiny i
będziemy poić pustynię faszystowską krwią.
Zza ogrodzenia
dało się słyszeć nawoływania matki Darka, musieliśmy iść, a ciężko
było się oderwać od słów pana Władka.
- To my przyjdziemy
jutro, możemy? – zapytałem.
- Jak będzie ładna
pogoda to przyjdźcie.
Rozpierzchliśmy
się do chałup i nie mogłem zasnąć, tylko wyobrażałem sobie tę
pustynię podlewaną krwią faszystów. Na drugi dzień w szkole nie
mogliśmy usiedzieć w ławkach, a gdy zabrzmiał ostatni dzwonek
pędem ruszyliśmy do pana Władka. Siedział już na swoim miejscu i w
dłoni trzymał szmatę, którą wcześniej czyścił Harleya.
- My dokończymy –
zadeklarowałem pomoc.
Bez słów pan Władek
rozdarł szmatę na kilka części i wręczył nam. Czyściliśmy nawet
czyste, po kwadransie na motocyklu nie było nawet śladu kurzu. Pan
Władek wstał, obszedł Harleya i wskazał palcem kilka miejsc
mówiąc:
- No żołnierze,
jeszcze tutaj…
Dopucowaliśmy
zausterkowane miejsca i byliśmy niesamowicie dumni, że pan Władek
powiedział do nas żołnierze.
- A opowie nam pan,
co było w tej Syrii?
- Opowiem, a co mam
z wami zrobić, na czym to skończyłem?
- Skończył pan jak
dali wam mundury i karabiny.
Opowieść III:
- A tak, pamiętam.
Przeszedłem kurs sapera, nauczyłem się ile potrzeba trotylu żeby
wysadzić czołg, a ile żeby rozwalić budynek. Podobało mi się to,
miałem w dłoni potężną siłę, tylko że była to siła niszcząca i
trzeba było uważać żeby samemu nie wysłać się w zaświaty. Z Syrii
przewieziono nas do Aleksandrii w Egipcie. W marzeniach nawet mi
się nie roiło, że zobaczę afrykańskie miasto założone przez
Aleksandra Macedońskiego. Tutaj pokazano nam dopiero prawdziwy
czar pustyni, w Cyrenajce ten faszysta Rommel oblegał Tobruk,
zaokrętowali nas i z Aleksandrii popłynęliśmy do tej nadmorskiej
twierdzy. Od sierpnia do końca roku walczyliśmy w Tobruku. Wiele
razy mnie i Janka o mało śmierć nie dopadła, ale widocznie nie
miała jeszcze konkretnych planów z naszymi osobami. Po
odblokowaniu twierdzy przerzucili nas pod Gazelę, tam daliśmy
Rommelowi niezłego łupnia, wysłałem do nieba sporo faszystów,
rozkładałem miny i mówiłem do Janka:
- Każdy trup na tej
pustyni przybliża nas do domu, każda śmierć w piachu to życie w
Polsce.
Po Afryce
rozformowali naszą SBSK i utworzono dywizję, utknęliśmy na dłużej
pod Monte Cassino. Janek został tam sanitariuszem, nie była to
łatwa robota, ja byłem saperem zakopywałem i odkopywałem,
uzbrajałem i rozbrajałem miny. Kiedyś w nocy poszedłem na
ochotnika, za kolegę, który się rozkleił, każdy miał taki czas a
wtedy łatwo było dostać kulę, bo nie wierzyłeś, że przeżyjesz…
poszedłem i wróciłem, ocalałem ja i on. Z Jankiem spotkałem się
znowu po tej rzeźni na Cassino to, co tam przeżyłem odmieniło
mnie, tyle śmierci, tyle bólu i strachu ile się zmieściło we mnie
pod tym przeklętym klasztorem odmieniło mnie i nie wiedziałem czy
jeszcze jestem człowiekiem, nie zastanawiałem się nad niczym innym
tylko żeby żyć i zabijać, w oczach miałem cały czas twarze mych
poległych kolegów. Czyściłem karabin, sprawdzałem zamek, oliwiłem,
pakowałem wszędzie amunicję i czekałem, czekałem, kiedy pójdziemy
ich zabijać. Nigdy nie przypuszczałem, że czasy, w których się
urodziłem dadzą mi prawo pozbawiać życia innych ludzi, i że będę
ich traktował jak nieludzi. Mieliśmy kapelana, ale przestało mnie
to obchodzić jak zobaczyłem trupa kapelana faszystów. Pomyślałem
sobie „i co, jeden bóg a modlimy się do niego my i oni, i o co się
modlimy – żeby dał nam zabić ich, a oni żeby dał im zabić nas?”.
- Dzieci, żeby już
nigdy nie było wojny, bo jak się raz w nią wdepnie, to nieraz
później lepiej żywym z niej nie wyjść, bo to jakbyś wyszedł z
piekła. Pan Władek wyciągnął papierosa i odpalił od tej wojskowej
zapalniczki, patrzyliśmy z uwielbieniem na tego człowieka, na jego
zieloną zapalniczkę i na jego Harleya WLA, to był dla nas bóg.
- No dzieciaki,
dokończymy, kiedy indziej, muszę jeszcze nakarmić kury i króliki.
Niechętnie
ruszyliśmy do domów smętnie oglądając się na podwórko pana Władka
gdzie tkwił jeszcze tam paląc papierosa i zauważyliśmy, że
wyciągnął ten łańcuszek z tajemniczymi przedmiotami. Darek rzekł:
- Zapytajmy się
następnym razem, co to jest.
I pobiegliśmy
jeszcze na chwilę w stronę pomnika obrońców Cisnej przed UPA, by
pobawić się w wojnę i robienie z faszystów trupów. Kilka dni pod
rząd lało i nie widzieliśmy pana Władka, ale w sobotę zaświeciło
cudownie słońce nad Cisną, więc rano pobiegliśmy zobaczyć czy
Harley jest na podwórku. Ku naszej radości był. Pan Władek
uśmiechnął się na nasz widok i skinął głową dając przyzwolenie.
- Dzień dobry,
skończył pan wtedy opowiadać o Monte Cassino i co było dalej? –
zapytał niecierpliwie Darek.
- Siadajcie
skończymy to dzisiaj, dzień piękny i czasu dużo.
Opowieść IV:
Ci z nas, którzy
przeszli żywi przez tę górę, ten piekielny klasztor, wszyscy byli
już innymi ludźmi, utwardziło to nasze serca i dusze. Staliśmy się
braćmi krwi, teraz Niemcy bali się nas, a nie my ich. Wojna się
kończyła, dotarliśmy wiosną pod Bolonię, dowódca powiedział, że
jak wejdziemy do tego miasta, to Hitler już zdechnie. Cieszyliśmy
się bardzo, kilka lat tułaczki to i tęsknota za ziemią
bieszczadzką wezbrała w sercu, powoli zaczęliśmy wierzyć, że
wrócimy żywi. Wieczorem Janek pożyczył od łącznościowców Harleya,
takiego jak ten, którego tu widzicie, i pojechał do pobliskiego
miasteczka po wino, którym nas tam częstowano. Powiedział, że to
wielkie święto, bo zbliża się kres naszej wojaczki i trzeba to
uczcić. Wracał po godzinie, słyszeliśmy ten charakterystyczny
klekot silnika WLK-i, jakbyś pchał metalową beczkę pełną śrub,
zauważyliśmy go jak wyjeżdżał z leśnej drogi i kiedy znalazł się
wśród pól padł strzał, motocykl zachwiał się w lewo i prawo, Janek
wywrócił się wraz z nim, próbował się podnieść i rozległ się drugi
strzał, widzieliśmy jak przeczołgał się za płytę pancerną Harleya,
zacząłem biec w jego kierunku, ale padł następny strzał i ktoś
krzyknął:
- Kryć się, snajper!
Przywarliśmy do
ziemi w bezpiecznym miejscu. Byliśmy tylnią strażą naszego
oddziału i nie mieliśmy żadnego pancernego pojazdu, wszystkie
carriery poszły przodem, obserwowaliśmy przez lornetkę pole, na
którym leżał Janek, podnosił dłoń dając znać, że żyje. Do zmroku
było jeszcze z godzinę, była to najdłuższa godzina w moim życiu,
musieliśmy czekać by dojść do Janka. Dowódca zapytał się kto
pójdzie. Zgłosili się wszyscy, ale ja nalegałem. Wziąłem tylko
pistolet i poczołgałem się, dobrnąłem jakoś do niego leżał blady i
trzymał się za brzuch, przytuliłem go i powiedziałem:
- Będzie dobrze,
zobaczysz wrócimy razem do wsi tak jak żeśmy razem z niej wyszli.
Janek z trudem
odpowiedział:
- Władek, jest źle.
Dostałem dwa razy we flaki, Władek ze mną koniec.
Zerwał z szyi ten
srebrny łańcuszek, na którym miał przewleczony wilczy kieł, który
dostał od swego ojca i który zawsze przynosił mus szczęście i
odwagę, ledwo rzekł:
- Władek weź ten
kieł do Cisnej i przyrzeknij mi, że wykończycie tego skurwysyna.
Płakałem, nie mogłem
nic powiedzieć tak mi się ścisnęło gardło. Wiedziałem, że z
Jankiem jest źle, ale nie przyjmowałem tego do wiadomości,
odparłem:
- Sam zaniesiesz ten
wisiorek, a tego skurwysyna zajebiemy.
Zacząłem coś do
niego jeszcze mówić i nie zauważyłem, że ręka z wilczym kłem na
łańcuszku opadła bezwładnie, a na twarzy zastygł jakiś dziwny
spokój. Tarmosiłem i szarpałem krzycząc:
- Janek, kurwa! Nie
możesz mi tego zrobić! Janek, kurwa, mamy razem wrócić! – ale po
chwili dotarło do mnie, że to koniec.
Schowałem łańcuszek
do kieszeni kurtki i odczołgałem się do swoich. Wiedzieli po mojej
twarzy wszystko, powiedziałem tylko:
- Przed świtem
podczołgam się do Janka żeby mnie ten skurwysyn nie widział i
wystawię wam go.
Nie spałem już w
ogóle. Kilka godzin siedziałem i wpatrywałem się w mrok gdzie
Janek leżał przy motocyklu. Godzinę przed brzaskiem ruszyłem,
doczołgałem się i przylgnąłem przy Janku, mówiłem do niego z pół
godziny o tym, co razem widzieliśmy na pustyni i w górach jak
szliśmy do Syrii, tuliłem go jakby żył, a kiedy pojawiło się
słońce na horyzoncie po prostu wstałem, nie zależało mi już na
niczym tylko żeby ten skurwysyn był jeszcze w tym lesie na drzewie
i żeby strzelił i żeby chłopaki zobaczyli skąd i otworzyli ogień
ze wszystkiego, co mają i żeby nie spudłowali.
Strzelił, poczułem
draśnięcie jak brzytwą na przedramieniu, spudłował, bo noc była
zimna i zdrętwiały mu dłonie i wtedy rozpętało się piekło.
Chłopaki walili w to pierdolone, wysokie drzewo, na którym
siedział, a ja stałem i myślałem jak strzeli drugi raz znaczy się
nie dostał, ale on już nie strzelił, moi walili jeszcze z
karabinów maszynowych, a ja już biegłem w kierunku tego drzewa.
Leżał pod nim, na ramieniu miał czarną przepaskę snajpera, obok
leżał karabin z lunetą, żył jeszcze i patrzył się na mnie, ale ja
nie widziałem jego spojrzenia, chwyciłem ten karabin i tłukłem go
kolbą po twarzy, po żebrach, wszędzie. Tłukłbym go tak jeszcze,
ale odciągnęli mnie koledzy. Po chwili jeden z nich przyniósł
żelazny krzyż i rzekł:
- Weź to Władek dla
Janka, ten skurwysyn miał na szyi.
Pan Władek wyciągnął
łańcuszek i zobaczyliśmy ten szwabski, żelazny krzyż i kieł wilka.
Zauważyliśmy, że panu Władkowi spływają łzy po policzkach,
chcieliśmy być delikatni, więc szturchnąłem Darka w bok i
powiedziałem:
- To my przyjdziemy
jutro proszę pana.
Idąc odwróciliśmy
się jeszcze i zobaczyliśmy jak pan Władek wpycha Harleya do szopy
i teraz wiedzieliśmy, dlaczego na nim nie jeździ, teraz
wiedzieliśmy, że tamten dzień nigdy się nie skończył dla niego,
ten dzień, gdy wystawił tego snajpera i zginął Janek, i
wiedzieliśmy, że ostatni raz dla pana Władka to ten Harley jechał
w 45-tym roku. Pan Władek i jego maszyna byli dla nas boskim
światem chłopięcych marzeń o życiu i śmierci, pan Władek opowiadał
nam, że tę swoją WLK-ę kupił ze spółdzielni mleczarskiej w 54-tym
roku, i że ona była po pierwszej armii wojska polskiego z Rosji, i
też dużo by ta maszyna opowiedziała gdyby mogła.
Pan Władek umarł w
98-ym roku, a Harleya rodzina sprzedała, widzieliśmy jak go
pakowali na Żuka. Stałem na poboczu drogi i było mi smutno, bo to
było sprzedawane coś więcej niż kawał metalu, to było sprzedawane
życie człowieka i jego historia. Harley WLA42 to piękna maszyna,
ale jego czar ma głęboki sens z historią pewnego człowieka, który
sprostał swoim czasom, by tworzyć przyszłość dla nas, przyszłość
zbudowaną na fundamentach walki o wolność w imię słusznej sprawy.
Za ten nasz istniejący świat niektórzy zapłacili najwyższą cenę -
cenę własnego życia i jeżdżąc na takim pięknym „liberatorze”
pamiętam pana Władka, pamiętam tego pięknego człowieka, żołnierza
SBSK, pamiętam jego piękne życie, a obok tego Harleya WLA. Dzisiaj
stoję przed swoją WLK-ą za Siekierezadą, patrzę na nią tak jak pan
Władek patrzył na swoją myśląc o życiu i śmierci Janka, ja dzisiaj
patrzę na ten ładny motocykl i myślę o życiu i śmierci pana
Władka. Wyciągam z kieszeni ten żelazny krzyż z wilczym kłem,
który dostałem od pana Władka i wkładam go do sakwy Harleya,
jeszcze chwilę stoję przy motocyklu i przypominam sobie ile bólu
było w jego spojrzeniu, gdy zamyślony ćmił papierosa, chyba dobrze
się stało, że słowa, które usłyszeliśmy nie rozwiały się jak ten
dym z papierosa. Wpycham motocykl do szopy i długo jeszcze nie
mogę stamtąd odejść, brakuje mi panie Władku opowieści o pańskim
życiu, brakuje mi pańskiego życia panie Władku… |
|