|
|
GMC CCKW
352 (open cabin)
Ten dom oszalał, zdawało się chciał umrzeć
razem ze swoimi właścicielami. Pięknie posadowiony na jednym z
wzgórz Oslo, zbudowany techniką szkieletową ponad sto lat temu,
dzisiaj pogrążał się w chaosie w jakimś dziwnym zawieszeniu
pomiędzy istnieniem a nicością, jakby zastanawiał się czy ma
prawo jeszcze żyć, czy może lepiej odejść do Vallhali jak łódź
wikinga ze swym panem. Przed frontonem domostwa wybujały
niekoszone trawy, krzewy i drzewka nieprzycięte rozkrzaczyły swe
gałęzie na chodnik łapiąc kolcami każdego przechodnia i broniąc
dostępu. Drewniana ławka zbutwiała, obrosłą mchem i bluszczem z
dachu osunęło się kilka kamiennych dachówek, ten dom pogrążał
się w szaleństwie, rozpaczał i jęczał za swymi mieszkańcami. Na
pierwszym piętrze mieszkał pan Svensson, a na parterze pani
Lienemann, to znaczy mieszkali tam jak byli żywymi, choć teraz
też się wydaje, że nadal tutaj mieszkają, bo wszystkie ich
rzeczy, odzież, drobiazgi, książki, gazety są na swoim miejscu.
W mieszkaniu tej pani stała na stole niedopita herbata. W
ozdobnym, srebrnym oplocie uwięziona szklanka, a obok srebrna
łyżeczka z grawerunkiem na niej – Karin, ale ta stagnacja miała
się już za chwilę skończyć, nowy właściciel Thomas (ja nazywałem
go Juliusz Cezar, tak mi się skojarzył ze swymi ambicjami i
energią) zlecił polskiej firmie remontowo-budowlanej Darkowi i
Wojtkowi Góralowi remont domu. Przez przypadek i ja załapałem
się do tego czynu nad Norweskim fiordem. Jeszcze wczoraj będąc w
Cisnej pomyślałem sobie „a może by tak odwiedzić Darka w
Norwegii”, a na drugi dzień jechałem już z Kiprem, bratem Darka
do Oslo i trafiłem prosto w objęcia tego oszalałego z rozpaczy
domu. Thomas podstawił pod okno budynku stalowy kontener na
śmieci i wrzucaliśmy w jego gardło cały świat ludzi, którzy
odeszli od swojej materii do Złotego Miasta. Dziwne to uczucie i
budzące niepokój tak wyrzucać czyjeś życie do stalowej trumny.
Śmietnik jak ten wilk Fenrir łykał zastawy stołowe, sztućce,
dywany, odzież, pościel, meble, lampy i wszystko, co było w
oszalałym z rozpaczy domu. Po kilku dniach dzięki uprzejmości, a
raczej litości Darka zostałem wciągnięty na listę płac, Juliusz
Cezar zaakceptował to jednym skinięciem głowy, zostałem jednym z
trzech przypadkowych grabarzy resztek materialnego świata ludzi,
których w ogóle nie znałem, ale których bardzo polubiłem widząc
upadek ich istnienia. To były ostatnie dni, gdy scenografia ich
bytu jeszcze mnogą istnieć, za chwilę wszystko będzie inne, a
wiele bezpowrotnie zeżre Fenrir. Darek, jako brygadzista
zajmował osobny pokój, a ja z Wojtkiem Góralem spoczywałem w
wielkim, podwójnym łożu pani Lienemann. Po dniówce kładliśmy się
jak przykładne małżeństwo, każdy zapalał swój kinkiet i sięgał
po literaturę, ja studiowałem gazetę Norweską z ogłoszeniami, w
której znalazłem anons o treści „GMC CCKW tanio sprzedam”,
zdjęcie było niewyraźne i często podstawiałem je Wojtkowi pod
oczy pytając:
- Jak myślisz, ma wciągarkę czy nie?
Wojtek pocieszał mnie:
- Trochę zamazane, ale chyba ma.
Tak, okazało się, że miał. Na drugi dzień
proszę Darka:
- Pogadaj z Juliuszem Cezarem, poproś go
czy mógłby zadzwonić i zapytać się o tego dżemsa.
Darek z sobie właściwą angielską
powściągliwością rzekł:
- Ok.
Wieczorem przybył imperator ocenić postępy
naszych prac i widzę, że Darek gada z nim dłużej niż zwykle,
myślę sobie „żeby tylko nie zapomniał”, skończyli i Juliusz
Cezar rozmawia przez telefon, za chwilę Darek przychodzi i mówi:
- Kupił ci tego dżemsa.
- Jak to kurwa kupił, poważnie? – Nie mogę
uwierzyć, jakby mnie ktoś młotem Thora pierdolnął w łeb.
- Kupił, w każdej chwili jest do odebrania
– dodał Darek i ruszył do swojej roboty.
Wieczorem po pracy leżymy z Wojtkiem w
małżeńskim łożu panie Lienemann i popatruję w niewyraźne zdjęcie
pojazdu i mówię:
- No kurwa mamy pięknego dżemsa.
Juliusz Cezar, czyli Thomas tak właśnie
działał, biła z niego pewność i celowość działań, przełożył
własny sposób interpretacji rzeczywistości na jedno drobne
pytanie Darka i doszedł do wniosku, że jak ktoś się pyta o GMC
to znaczy, że go pożąda i nie ma się, co pierdolić. Nim się
oswoiłem z faktem posiadania amerykańskiej ciężarówki z drugiej
wojny światowej Juliusz Cezar spowodował następny szok w moim
rozedrganym ciele, wieczorem następnego dnia pojawił się w
oszalałym domu, odebrał robotę zostawił kilka poleceń i
wskazówek, a na odchodne dodał:
- Na poczcie w Oslo jest do odebrania to
wasze GMC, jutro pojedzie z wami Kenneth (zastępca Juliusza) i
pomoże wam załatwić papiery.
Jak powiedział tak się stało. Nazajutrz
docieramy na pocztę w Oslo i już przez ogrodzenie widzę mojego
dżemsa stojącego dumnie wśród docześniackich ciężarówek, drę
się:
- Wojtek! On ma wciągarkę, kurwa ma!
Kenneth pomaga nam załatwić papiery i
dostajemy czerwone, naklejane zjazdówki. Kiedy stajemy przed
pojazdem jakiś przypadkowy, Norweski tirowiec wskakuje do
szoferki i instruuje nas jak się odpala maszynę, o kurwa dżems
jest sprawny i oto w tym momencie narodziła się przerażająca
wizja – toż to teraz trzeba tym jechać do Polski. Kenneth
wręczył nam papiery i rzekł:
- Good luck.
Wróciliśmy do oszalałego domu, siedzimy
przy stole i milczymy, poczym mówię:
- No to, co, jutro jadę?
Darek i Wojtek przyjęli moje oświadczenie
za coś zupełnie naturalnego, a ja stanąłem przed wielką próbą -
dojechać siedemdziesięcioletnią ciężarówką nie posiadając
uprawnień na coś takiego i nigdy nie jeżdżąc czymś takim, co ma
dziesięć opon i wielką, drewnianą kierownicę jak od betoniarki.
Jutro zrobiło się szybciej niż sobie tego życzyłem, wiedliśmy do
Darkowego Forda i ruszyliśmy na pocztę w Oslo gdzie czekało na
mnie moje pięciotonowe przeznaczenie. Na miejscu sprawdziłem z
Wojtkiem Góralem światła, płyn chłodniczy, poziom oleju poczym
wsiadłem do kabiny, odpaliłem z nożnego rozrusznika motor,
zagrzałem go pięć minut i w drogę. Przez Oslo prowadził mnie
Darek swoim Fordem, powiedziałem im wcześniej:
- Jak kurwa przejadę przez stolicę
Norwegów i wydostanę się na A4 to dobrnę do celu.
W sumie udało się poza jednym incydentem,
gdy zablokowałem ruchliwą dwupasmówkę, bo nie wyczułem jeszcze
promienia skrętu GMC, ale kierowcy oczekujący na mój manewr
mięli dużo empatii do mojego weterana. Moi towarzysze broni
wyprowadzili mnie na A4 tam pożegnaliśmy się i Wojtek mnie
pobłogosławił na drogę, nie jestem zaangażowany w religię, ale
podziękowałem i powiedziałem:
- W tych okolicznościach kurwa przyda się
wszystko.
Ruszyłem w kierunku Ystad, w miarę
połykania kilometrów zacząłem czuć maszynę, motor krztusił się
odrobinę, ale wyczaiłem, że to z powodu gazoliny, którą
obdarował mnie poprzedni właściciel po sam kurek wlewu. Po stu
milach jazdy dolałem na stacji paliw prawdziwego pędziwa i
maszyna ruszyła jak na sterydach, odnaleźliśmy z maszyną wspólny
rytm, ja i GMC zaczęliśmy się rozumieć, trzymałem w dłoniach
drewnianą kierownicę z amerykańskiej akacji, słuchałem uroczego
mruczenia sześciu-garowego silnika i klepałem pojazd po desce
rozdzielczej jak wierną chabetę mówiąc przy tym:
- Nie odwal mi żadnego numeru, a ja za to
będę o ciebie dbał po grób.
Na drodze spotkałem cztery patrole
policji, ale dzięki bogu tylko pomachali z uśmiechem, a jeden
nawet zasalutował, a Darek przestrzegł mnie:
- Jak cię zatrzymają będziesz w głównych
wiadomościach norweskiej telewizji.
Inni użytkownicy drogi byli życzliwi i
cierpliwi, tirowcy często trąbili, (ale nie z wkurwienia) i
podnosili kciuk do góry, to mnie dowartościowało i podnosiło
moje morale. W Goeteborgu dopadła mnie potworna ulewa, kto
jeździ weteranami ten wie coś o skuteczności
siedemdziesięcioletnich wycieraczek. Kurwa, tę ścianę wody w
Goeteborgu długo będę pamiętał. W Szwecji prułem już po zmroku,
dzięki solidności US Army światłą były ok, długi ryj GMC
rozcinał mrok, światła rozświetlały druciane osłony reflektorów,
a w szoferce nastrojowo podświetlane zegary informowały mnie o
ładowaniu, ciśnieniu oleju, temperaturze – wszystkie parametry
były w normie, kurwa polubiłem to mógłbym jechać tym dżemsem do
Australii. Zatrzymałem się na parkingu i założyłem brezentowe
boki, bo wiatr od morza był zajebiście chłodny. Wcześniej tego
nie zrobiłem, bo chciałem mieć lepszą widoczność, teraz prawej
strony nie kontrolowałem w ogóle, gdy chciałem zmienić pas w
tamtą stronę delikatnie, na czuja przekraczałem go i gdy
słyszałem z tyłu trąbienie mówiłem do siebie:
- Znaczy się jeszcze nie teraz,
przepraszam was wszystkich, którym dołożyłem trochę stresu, ale
przecież to piękne być staranowanym przez GMC US Army, ma się
wówczas prawo do pogrzebu na cmentarzu w Arlington.
Dobrnąłem do Ystad, zaparkowałem za
kolumną tirów i zrobiłem wielki wydech, padłem twarzą na
kierownicę ciuchy na mnie wisiały czułem, że ze stresu schudłem,
wysiadłem z maszyny, obszedłem ją dookoła i rzekłem:
- Udało się, za kilka godzin płyniemy
promem.
Przespałem się w szoferce i gdy tirowcy
zapuszczali swe maszyny obudziłem się, odpaliłem swojego „tira”
i ruszyłem w kierunku promu. Tam podbiegł do mnie bosman
nadzorujący załadunek i krzyknął:
- Dawaj bez kolejki, weteran nie będzie
czekał.
Z dumą wjechałem na prom, tam otoczyli
mnie tirowcy i zaprosili do ich kanciapy TIR ONLY mówiąc na moje
skromne opory:
- Jesteś prawdziwym tirowcem – a starszy
szofer podał mi osobiście wyśmienite kanapki z łososiem.
W atmosferze miłego bratania się minęła mi
podróż morska. W Świnoujściu desantowaliśmy się na nabrzeże. Był
piątek zacząłem wypytywać tirowców na parkingach o jakiś
transport kołowy, by nie ryzykować już przedzierania się przez
Rzeczpospolitą. Dostałem jakiś namiar, ale musiałem czekać do
niedzieli, spędziłem czas na rozmowach z pauzującymi tirowcami.
W sobotę rano siedzieliśmy w ciepłej kabinie Renault i piliśmy
kawę, zapukała jakaś laska od mojej strony i zapytała grzecznie:
- Panowie może lodzika? – A ja, jako
tirowiec neofita odpowiedziałem:
- Nie, dziękujemy jest za zimno – mój
kompan wybuchł śmiechem, bo chodziło o ciepłego lodzika.
Życie ludzi drogi jest fajne i pełne
dynamiki. W niedzielę podjechał starym Manem mój umówiony
transport, poszukiwaliśmy jakiejś rampy i strażacy myjący swój
pojazd przed remizą podali nam namiary, był jeden kruczek –
rampa była przy torach kolejowych i by załadować dżemsa kierowca
Mana musiał ustawić swój pojazd prostopadle na szynach.
Postanowiliśmy zaryzykować, choć nie znaliśmy tutejszego
rozkładu jazdy pociągów, śmiem nadmienić, że trafiłem na
podobnego szaleńca do mnie i on ochoczo wjechał na te tory.
Dżems już na pace, ale nie przewidzieliśmy jednego, obciążony
pojazd siadł na poduszkach i zawisł osiami na szynach nie sposób
było ruszyć, tylnie koła mieliły bezradnie żwir, nie sposób było
też rozładować dżemsa gdyż do rampy było półtora metra, kurwa
wpadłem w panikę, nie chciałem żeby jakaś pojebana lokomotywa
rozpołowiła moje GMC. Zauważyłem w oddali na składzie węgla
potężną Fadromę popędziłem tam jak szalony, obudziłem jakiegoś
najebanego ciecia i pozyskałem numer telefonu do właściciela,
zastałem go na grzybach relaksował się w ten dzień święty, ale
bogatą narracją przekonałem go szkicując obraz totalnej
apokalipsy i za dwadzieścia minut przybył, to były bardzo długie
dwadzieścia minut, Fadroma wyciągnęła nasz zestaw z opresji.
Mogliśmy ruszyć na południe, po drodze oprócz tego, że kierowca
Mana cały czas fałszował tachografy (były jeszcze na tekturowe
krążki) nic szczególnego się nie działo. Późno w nocy dotarliśmy
do wsi rozładowaliśmy dżemsa i tak oto jego podróż z
miejscowości Bodo pod Narvikiem do Cisnej zakończyła się pełnym
zwycięstwem. Przywiozłem na pace skarby wikingów: kurtki
lotnika, miski aluminiowe lotnika, skrzynie amunicyjne, plecaki
i oczywiście setki bawełnianych majtek lotnika, które starczą mi
do końca moich dni i jeszcze jedna para w zaświaty. Przywiozłem
też z mieszkania pani Lienemann star zdjęcie, na którym cztery
kobity w czarnych sukniach pozują około 1900 roku i byłyby miło
zaskoczone, że to zdjęcie wisi teraz w Siekierezadzie,
przywiozłem też w sobie to wspomnienie oszalałego z rozpaczy
domu, który miałem honor przekształcać w coś zupełnie innego,
można powiedzieć byłem likwidatorem światów ludzi, których nie
znałem, ale których bardzo polubiłem. Wyrazy szacunku dla pani
Lienemann i dla pana panie Svensson mieliście szczęście żyć w
pięknym miejscu na ziemi. Do dzisiaj wspominam tę cudowną
energię morza, którą czułem pływając w chłodnych wodach fiordu,
te krystaliczne czyste jeziora i rzeki i ta skała, na której
lęgną się ci twardzi ludzie. Zauroczyła mnie Norwegia i dziękuję
wszystkim, Darkowi, Wojtkowi Góralowi, Juliuszowi Cezarowi,
Kennethowi i innym życzliwym, którzy wsparli mnie podczas tej
cudownej przygody i ktoś mógłby zapytać:
- Czy sprzedasz to GMC?
- Nigdy. Bo to wielka część mojego
istnienia, a podczas tej podróży zawarliśmy przymierze, pewnie
po moim zgonie to GMC wzbudzi u kogoś podobne emocje jak u mnie
przedmioty po ludziach z oszalałego domu i dobrze i tak jest
ładnie. I ludzie, którzy się nigdy nie znali czują się sobie
bliscy i tak jest pięknie.
R |
|