Strona Główna Galeria Siekierezady Opowieści z Siekierezady Muzyczne wędrowanie Dziewięciu.... Garaż Siekierezady Poezja Foty Linki Forum Kontakt
                                                           

 

           

Dodge Ambulans WC-54

         
                       
                       
 
                                                 
                     

   Marek kupił tą jeżdżącą szopę ze złomowiska, na bokach czerwone krzyże na białym tle, wojskowy, amerykański ambulans z UNRRY idealnie nadawał się do jego interesów. Marek był alkoholikiem wpadającym regularnie w dwutygodniowe cugi, na życie zarabiał handlując dewocjonaliami na wiejskich odpustach, objeżdżał bieszczadzkie wiochy z kiczowatymi obrazami świętych, Jezusa i Maryi. Często sprzedawał portrety Wiesława Gomułki jako świętego Stanisława, pozyskał niewykorzystane materiały propagandowe ze skupu makulatury, krzyżyki i wyszywane makatki: „Boże błogosław”, „Bóg w dom”, itp. Dodge Ambulans woził nadzieję i wiarę zaklętą w chłam relikwi, jeździło się nim jak sporym kurnikiem, ale blaszane nadwozie dawało masę komfortu właścicielowi, można było rozłożyć z tyłu spory siennik i nie lało się na łeb , jednym słowem, był to mobilny dom, w którym Marek spędzał większość życia. Od odpustu do odpustu: Wetlina, Cisna, Ustrzyki i by odpocząć od niebiańskich klimatów, Marek szedł w cug, przepijał większość kasy i sypiał bezpiecznie w „dodżce”, trzeźwiał dwa dni, po czym ruszał dalej, nie wgryzał się nigdy głębiej w sprawy wiary, niż na spory plik pieniędzy z odpustów. Zawsze miał trochę środków płatniczych odłożonych na paliwo, olej i dętki, ambulans był niezawodnym i mało wymagającym przyjacielem, nie nadwyrężany odwdzięczał się nieśmiertelnością. Medyczne krzyże na odpustach robiły za szkarłatne krzyże rycerzy jezusowych, próbujących utrzymać Jerozolimę. Marek nie przejmował się nieskończonością bytu, przejmował się skończonością dnia codziennego. Woził coś jeszcze w Ambulansie, woził tajemnicę własnego losu, ukrywaną tożsamość pochodzenia etnicznego, Marek był Żydem, imię i nazwisko po przybranych rodzicach, którzy znaleźli go w lesie przy torach, kamuflowało jego pochodzenie, miał szczęście, to jedno pchnięcie jego matki, to ostatnie dotknięcie jej dłoni, którego nigdy nie zapomni, znaleźli go dobrzy ludzie, ochrzczony i zasymilowany z chłopstwem małopolskiej wsi radził sobie nieźle. Jako handlarzowi świętymi relikwiami nie wypadało mu się reklamować ze swoimi, prawdziwymi korzeniami, bo Żydzi dobrzy są do krzyżowania, a do życia lepszy Goi. Marek pod pretekstem handlu obwoźnego opuścił przybranych rodziców, wolał być sam, tłukąc się tą starą puszką do konserw, ułożył sobie w miarę harmonijnie swoje istnienie, co jakiś czas maraton – dwutygodniówka z flaszkami walającymi się po pace Ambulansu i złe myśli rozpuszczały się w alkoholu, po odpustach, sprzedawszy kilkanaście portretów Gomułki jako świętego Stanisława i trochę pozostałego badziewia, Marek pakował towar do Dodgea i ruszał w ustronne miejsce, najczęściej nad bystro płynący, bieszczadzki potok. Palił ognisko, smażył na patelni jajecznicą i siedząc na szerokim stopniu Ambulansu, wpatrywał się w gwiazdy, nie wgryzał się głęboko we własne mroki, cieszył się chwilą, dziękował Matce, że wypchnęła go wtedy z pociągu, dopiero po wielu latach dowiedział się, że stacją końcową było oświęcimskie krematorium. Rozmyślania przerwał mu szelest stóp, po nadbrzeżnym żwirze. Dwie osoby wyłoniły się z mroku ciągnąc do ogniska jak ćmy. Światło żywego ognia deformowało czerwone krzyże na Ambulansie, zdawać by się mogło, że to flagi krzyżowców, łopoczą na wietrze, Marek łykał z gwinta haust czystej wódy, oparty plecami o obły błotnik Dodgea leżał na nim jak na wygodnym fotelu.

-To ty Żydzie? – padło ostro z mroku.

Jakoś dziwnie nie zaskoczyło Marka to pytanie, mimo, że unikał rozmów na temat swego pochodzenia, mimo, że unikał myśli na temat swego pochodzenia, w ogóle Go to nie wytrąciło z harmonii zdarzeń dzisiejszego dnia, wiedział, że tak o nim mówią po wsiach.

-To ja! – odpowiedział nie wiedzieć komu.

-Dawaj forsę! – padło z ust brodacza w kufajce.

Marek wstał, łyknął z flaszki i podał stojącym, nie sięgnęli po butelkę, więc chwilę jeszcze potrzymał i obróciwszy ją, wylał do ognia wzmacniając jego płomień, rzekł smutnym głosem:

-Wiedziałem, że w końcu dopadnie mnie moje Żydostwo….. Czego chcecie?!

-Dawaj kasę! – szczeknął niższy w baretce ukazując w dłoni duży nóż.

-Myślicie, że mam większy skarb od dawidowego? – zaśmiał się szczerze i chwycił zręcznym ruchem siekierę ze sprzętu saperskiego na boku Ambulansu, widząc to ten z nożem ruszył do przodu, chciał dźgnąć nim przeciwnik uniesie oręż, siekiera była szybsza, roztrzaskała twarz najeźdźcy, ten drugi miał w dłoniach metrowy łom, zwarli się jak rycerze na murach Jerozolimy, cienie walczących pełgały na białym tle czerwonych krzyży Ambulansu. Ten z łomem, kawał chłopa, przewrócił swą masą Marka na trawę, pogubili swój oręż, poszły w ruch pięści, napastnik namacał nóż i udało mu się zadać cios w brzuch, Marek zacharczał jak zraniony wilk i wykorzystując chwilowy brak inicjatywy przeciwnika dosięgną ręką płonącą szczapę z ogniska i wsadził mu w oczy, oparzony potwornie jęknął i poderwał się z klęczek, Marek podniósł się nie czując rany, myśląc, że to tylko draśnięcie, chwycił siekierę i po wielkim łuku zadał cios na oślep, napastnik padł twarzą w ognisko, z pleców sterczał mu ładny trzonek amerykańskiej siekiery, Marek padł na kolana, spojrzał na ranę – krew spływała po spodniach i jej struga sięgnęła już butów – jest źle – pomyślał. Próbował się podnieść, nie dał rady, doczołgał się do Ambulansu, zaczął przewracać i wyrzucać na zewnątrz portrety Gomułki, krzyżyki, makatki i charcząc:

-Gdzie to jest? Muszę znaleźć….

W końcu wygrzebał książeczkę: modlitewnik po hebrajsku, otworzył wytartą okładkę i jego oczom ukazała się zżółkła fotografia jego matki, pięknej kobiety. Marek resztką sił ruszył w kierunku szemrzącego potoku i ledwo idąc, skurczony z bólu jął recytować:

-Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo Jesteś ze mną….. Matko.

Doszedł do brzegu potoku, upuścił modlitewnik i jęknął :

-Matko, odnalazłem nasz Jordan, odnalazłem, swoją ziemię obiecaną - i padł w krystalicznie czystą wodę, która w świetle księżyca zabarwiła się ciemniejszą plamą jego krwi.

Na drugi dzień milicjanci zabezpieczali teren zdarzenia, zawiadomił ich robotnik leśny. Stojąc nad porozrzucanymi relikwiami i zwłokami, sierżant Kotowski rzekł do chorążego Demianiuka:

-To chyba szatan, opętanie….

Demianiuk spojrzał na niego surowo i uciął tę hipotezę:

-Kurwa, pojebało was, Kotowski?! Z takimi teoriami możecie szorować kible w seminarium….