Józka Sobocińskiego jezioro harmonii i zapomnienia
Moja wieś jest mała fizycznie, ale ogromna w sferze ludzkiego tworzywa. Nie, źle to określiłem. Jest potęgą wszystkiego istnienia. Nie tylko ludzie są – i kotki, i psy, niedźwiedzie, mrówki, wydry, pszczoły, ryby, motyle. Jest więcej tego życia, niż dostrzegam. Józek odszedł kilka lat temu. Ile razy przejeżdżam obok stawu za lipami na Dołżycy, przypomina mi się jego uśmiechnięte oblicze. Staram się prawie zawsze upamiętnić istnienie, które utraciliśmy z naszej tkanki społecznej. Ale nieraz muszę odczekać trochę, bo zalewa mnie zbyt wielki smutek i przerażenie, by pisać o tym. W końcu przychodzi dzień, że mówię sobie: „Pisz, do kurwy nędzy obszarpanej, bo za chwilę ciebie nie będzie, a żal, by zapomnienie wszystko zmiotło w nicość”. Józek wiedział już na pewnym etapie walki z chorobą, że wyrok na niego przypieczętowano. Ale co, kurwa, niby z nim miałby zrobić? Patrzeć się godzinami i dniami w treść mroczną zagłady? Ciężko tak mieć świadomość, że mniej więcej tyle mi zostało. Ciężko odszukać spokój i harmonię w umieraniu. Józek odnalazł ją w opiekowaniu się tym stawem. Często widziałem go, jak udrażniał rów, którym woda z Łopiennika zasilała zbiornik. Wpuszczał tam ryby, nieraz wędkował. Wiedzieliśmy, że czas ma ograniczony. A siedząc tam nad brzegiem wody, wydawał się spokojnym i pogodnym, jakby miał jeszcze masę czasu i nie potrzebował go liczyć skrupulatnie jak lichwiarz liczy błyszczącą monetę. Juzka Sobocińskiego jezioro harmonii i zapomnienia.
R