Jodła Darka



Początek lutego nas dopadł. Dni darzą błękitem nieba. Silne już słońce rozgrzewa ciało, zachęcając do istnienia. Noc ścina ten optymizm siarczystym mrozem. Nad naszą wsią żeglują potężne klucze żurawi. Jesienią ich zew wydaje się jękiem i zawodzeniem. Dzisiaj obwieszczają powrót radosnymi pokrzykiwaniami, jakby wychwalały tym swoim hymnem, że wszystko, co piękne, znowu przed nami. Oto dostępimy powszechnego zmartwychwstania. Ale nie ta wiekowa jodła, która padła na Horbie, i nie Darek, z którym w dzieciństwie wspinaliśmy się na nią. Wyszedłem tylko do połowy. Darek jak łasica wdrapał się na sam szczyt. Zawsze taki był w młodości: pełen energii, skłonny do ekstremalnego wysiłku i ryzyka. W dorosłości utracił ten dar albo zagubił go, jak gubi się szklaną kulkę. Człowiek umiera w jednej chwili, a później jego agonia trwa jeszcze tyle, ile pamięć o nim trwa w nas. Po chwili i my odejdziemy. Wtedy dogorywają jeszcze przez chwilę takie oto żałobne pisma, po czym następuje zgon ostateczny. Wszystko rozmyje się w czasie i przestrzeni. Tylko chwila dzieli nas od tej bariery. Jodła miała 200 lat, Darek ćwierć tego. Czas jak zepsuty pieniądz dewaluuje wszystko i wszystkich.

 

Powrót

                                                                                                                                                  R