To nie ja byłem Ewą



Tadek pół swojego życia woził Pragą metry na składnicę. Ta czeska ciężarówka miała dobrą opinię – niezawodny silnik chłodzony powietrzem, mosty na zwolnicach – prawdziwy mechaniczny koń roboczy. Samochody te dawały sobie radę na bieszczadzkich bezdrożach. Tadek był dobrym szoferem, dbał o sprzęt, a i krzepę miał do załadunku. I tak dzień za dniem byle do wypłaty, ale jak już pliki czerwonych stówek miało się w kieszeni, to święto trwało co najmniej tydzień. Można było zrelaksować się z kumplami przy skromnych kilku skrzynkach wódy. Objazdowo zaliczyli kilka knajp, a późno w nocy ktoś wpadł na pomysł: „Jedźmy do gazdy Józefa, on nigdy gościny nie odmawia, bez względu na porę.” Pan Józef, średniego wieku kawaler, właściciel dużej chałupy często urządzał bieszczadzkie rauty. Można powiedzieć, że był to półoficjalny najlepszy night-club w tym rejonie. Kilkanaście flaszek czystej, dobrej wódki przelało się ze szkła w ludzkie ciała, towarzystwo szybko skruszało, a Tadkowi klasycznie urwał się film. Około południa następnego dnia, otworzywszy powieki, kilkanaście sekund ustalał miejsce pobytu. Spostrzegł, że wygodnie spoczywa w dużym małżeńskim łożu, zanurzył dłonie pod kołdrę i z pewnym niepokojem odkrył brak bielizny osobistej. A tu wchodzi gospodarz, machając niczym flagą slipkami w groszki i z rozbrajającym uśmiechem mówi:

- Tadziu, twoje majteczki są tutaj.

Po opuszczeniu obiektu Tadek nikomu się tym nie chwalił, bo tajemnicą poliszynela było, że pan Józef preferuje płeć męską nie tylko do libacji. Jednak w takiej małej społeczności nic się nie ukryje i przez długie tygodnie kumple z bazy, nie wiedzieć czemu, na widok Tadka śpiewali: „To nie ja byłem Ewą…”

 

Powrót

                                                                                                                                                  R