Płonące modrzewie



Zapłonęły już jesiennym ogniem strzeliste modrzewie na górze Horb. Złocą się, jakby sam pan Klimt je namaścił ulubionym tworzywem. Lśnią jak hełmy łemkowskich świątyń utkane z milionów igieł czasu przemijania. Ten cud corocznych narodzin i umierania wzbierający jak falowanie nieśmiertelnego oceanu. Droga na górę Horb w pozłote ikony oprawiona, niedźwiedzie ślady na niej przypieczętowały jego prawo na urząd pantokratora. Borsuk w biało-czarnej szacie udaje kapłana, kruki swą czernią niepokalaną trwożliwie kontrastują ze złotem, rozdziobują ułudę midasowego bogactwa, złote igły modrzewi ścielą się wszędzie swym ciałem. Sam te pochodnie posadziłem i pielęgnowałem, teraz jaśnieją mi w mroku i nic mi w ich lśnieniu niestraszne. Karmią mnie swym światłem i strzegą. Góra złota, góra istnienia moja miłość i moje marzenia.

 

Powrót

                                                                                                                                                  R