Ostatnia wieczerza z kwaśnicą w tle
Człowiek ten nocował w trawie, na łące przy płocie Jacka przez całą majówkę. Po niej utknął tam jeszcze na dobry tydzień. Umościł sobie jak mysz gniazdo z jakichś starych szmat i gniazdował sobie tam. Wysiadywał jajo depresji albo jajo choroby, albo jakieś tam inne jajo. W dzień posiadywał na parapecie sklepu, okutany w ciepłą, puchową kurtę i cały czas zakapturzony. Sprawiał wrażenie, jakby utknął w sobie i na zewnątrz też. Ewidentnie świat mu się zatrzymał.
Wieczorem, wchodząc do Siekiery, uderzył mnie już od progu iście trupi swąd. Poszukując jego źródła, zauważyłem przy stole po prawej biesiadującego „Weska” w towarzystwie tego zagubionego człowieka. Podszedłem i poleciłem mu opuszczenie świątyni tymi oto słowy:
- Koleś wychodź, bo trupem jedziesz.
Przyjął to grzecznie:
- Już wychodzę, przepraszam - powiedział.
Wyniosłem mu na schody przed Siekierę kwaśnicę, którą konsumował.
Nazajutrz o świcie znaleźli go martwego na torach za Siekierą. Pomyślałem: „To przepraszanie, za to, że umiera, z jego strony było niepotrzebne.” I trochę mi to nawet ciąży, że je przyjąłem. Tak czy inaczej, smród śmierci był nie do zniesienia.
R