Ojciec Zygmunta



Przebiłem się na Wetlinę przez gęstość i ciężar barw jesieni… Opalony płonącym szkarłatem pochodni dzikich czereśni, pozłocony jak bieszczadzka ikona szczerozłotymi płatkami jaworów, po miedzianej drodze zasłanej bukowymi liśćmi dokręciłem rowerowym buddyjskim młynkiem modlitewnym na miejsce. Pośród błękitu bezchmurnego nieba unosił się sklep Zdzicha jak zagubiony okręt w otchłani morza czasu przemijania, pośród cieśnin przestrzeni dla iluzji trwania niekończącej się żeglugi. Zygmunta tam przy ścianie zadumanego spotkałem jako galernika umęczonego tą podróżą. Spocząłem na chwilę przy nim, bo posiadywanie z tymi zagubionymi istotami nazywa się życiem. Stok Berda iskrzył w słońcu wyrazistymi barwami, przyciągając wzrok Zygmunta.

- Mój ojciec tam zginął – zaczął snuć jesienną przemowę. – Miałem wtedy dziewięć lat, prawie go nie pamiętam. W domu nie było światła, wychodził do roboty z piłą o świcie, a wracał, jak żeśmy już spali… nie pamiętam już nawet jego twarzy. Wielkiego buka poderżnął na stoku Berda, nie zauważył gałęzi, która przeszyła mu czaszkę jak strzała, weszła od czoła, a wyszła potylicą. Próbowali go ratować, skonał na Górze Jabłońskiej w karetce.

Zygmunt umilkł, słychać było tylko jak szept ciepłego wiatru, zrywa z lip przy nieistniejącej cerkwi złote liście, które swym szeleszczącym upadkiem zaświadczały, że wszystko upada do rzeki żalu i strumienia przemijania.

Zostawiłem Zygmunta przy tej ścianie płaczu i ruszyłem w kierunku Berda, gdzie syciła się w rozbłysku błękitnego nieba dusza ojca Zygmunta… na wieki.

 

Powrót

                                                                                                                                                  R