Katedra biała z kokainy
Biała katedra z kokainy otworzyła przede mną swe podwoje. Po białej, nieskalanej posadzce wstąpiłem z respektem na środek śnieżnych zdarzeń. Spojrzałem w górę w boskie oko jarzącego oculusa i ukląkłem pod majestatem ciężaru wiary, który z lekkością białymi, strzelistymi kolumnami strzykawek unosił kopułę świątyni. Katedra biała z kokainy przyjmuje swych wiernych łaskawie, wychudzone szkielety jaśnieją bielą, zeskrobują łapczywie ze ścian biały proszek. Liżą posadzki, zgarniają biały pył z alabastrowych trumien.
Kapłan w białej szacie wciąga w nozdrze kilka kresek, wierni krzyczą w ekstazie:
- Podziel się skurwysynu z nami mieloną kością Chrystusa!
W białej katedrze z kokainy zieją mrokiem czarne kropki rozszerzonych źrenic, łakną coraz więcej białego pyłu, zbawienia od istnienia. Umierający ścielą się pod białym krzyżem jak płatki białych róż. Wysuszeni i poskręcani jakby zbyt długo tę różę przetrzymywano bez wody. Arcykapłan, boski dealer, namaszcza odchodzących ostatnim, złotym strzałem.
Katedra, biała budowla zbawienia, mieli istoty jak młyn mąkę. Przeżuwa liście kokainy. Rozpostarty w narkotycznym uniesieniu śnieżnobiały Chrystus ze swego krzyża zachęca litościwie:
- Przyjdź do mnie, a kopsnę ci zbawienie.
R