Kapliczka za Syberię
Czyli o tym, jak sprawne działanie Urzędu Bezpieczeństwa na ziemiach odzyskanych, poprawiło samopoczucie mojemu dziadkowi
Rodzice mojego ojca osiedli w Bożęcinie na ziemiach odzyskanych, tuż po II Wojnie Światowej. Przybyli z niziny węgierskiej. Dziadek w Budapeszcie powoził tramwajem, ale że miał wątpliwą przyjemność uczestniczyć w zabawach wojennych admirała bez morza, Miklosza Hortyego. Miał do wyboru dwa warianty – pierwszy, wczasy zorganizowane przez towarzysza Stalina w czarownych regionach wschodniej Syberii, drugi – spierdalać gdzie oczy poniosą, byle z dala od „czerwonej zwiezdy”. Wybrał ten drugi, a to nie dlatego, że gardził pięknem rosyjskiej ziemi, ale wydawało mu się, że te wczasy mogłyby być przydługie. Miał nosa, jego koledzy wrócili z tych ekskursji w 56 roku. Kurwa, jedenaście lat na wczasach, kto by to wytrzymał!
W ramach tej udanej próby zmylenia imperium rosyjskiego dziadek wylądował z rodziną na ziemiach zachodnich Rzeczpospolitej i był tak pobudzony łaską boską, która uchroniła go od układania szyn w trzydziestostopniowym mrozie gołymi rękami na bajkalsko-amurskiej magistrali, że postanowił wybudować kapliczkę w intencji ocalenia. Rozpytywał się już po wsi, a to o cement, a to o cegły, aż zjawili się jacyś smętni panowie i wzięli dziadka na rozmowę za stodołą. Po tej wizycie (mój ojciec mi to relacjonował) dziadek już nigdy słowem nie wspomniał o kapliczce. Zmuszony został dziękować bogu tak bardziej osobiście, w sobie.
R