Dynie dziadka
Ojciec opowiadał mi pewną historię, w której brał udział jego ojciec i on. W wieku sześciu lat dziadek posadził swego syna, a mojego ojca, na wozie zaprzęgniętym w dwa dorodne, węgierskie woły i ruszyli po dynie na okoliczne pola. Tam załadowali cały wóz i ruszyli z powrotem, pech chciał, że przygrzewało solidnie słońce (jak to na nizinie węgierskiej) i stada much oblepiły chmarami te dwa biedne, samobieżne traktory. Woły w akcie desperacji ruszyły galopem w stronę stajni, na zakręcie przy chałupie nie wyrobiły i wóz z dyniami runął w rów. Połowę dyń chuj strzelił, znaczy się, zrobił się z nich dżem. Dziadek honorowo załadował resztę ocalałego ładunku i już bez wołów dociągnęli wóz pod spichlerz, tam rozładowywując je dziadek ciskał każdą z dyń z wściekłością na ziemię, czyniąc z nich… dżem i kurwując przy tym straszliwie. I tak nam zostało do dziś, od czasu tych dyń każda katastrofa rodzinna była cudownie wyolbrzymiana i otrzymywała dodatkowe paliwo ze strony uczestniczących w niej. Jak się rozbił talerzyk, to dorozbijało się jeszcze kilkanaście, by wymiar dramatu był pełniejszy i oczywisty. O bogowie, jakże wartościowe są tradycje rodzinne, a idąc za Grekiem Zorbą, cóż za piękna to była katastrofa.
R