Cudowne rozjebanie chłopaków po wsi



Przekroczyliśmy drugą dekadę lipca, codziennie napierdala deszczem. Komary i meszki namnożyły się z naddatkiem i wysysają rodzaj ludzki jak smaczne drinki. Spotkałem rano przy dużym sklepie Zbyszka Drogowca, oddał mi zaległe trzy dychy (z kilkumiesięcznym poślizgiem, ale to ze względu na korono wirusa, który osłabił mu płynność finansową). Zapór siedział po drugiej stronie drogi z Pustakiem i Fudżisem. Opuszczone cesarstwo (parking przed Siekierezadą) Tadka Orangutana, Rapera i Mietka Nożownika dzierżą teraz w triumwiracie, delektując się od świtu winną substancją. Ruszyłem w wir obowiązków, wieczór szarą szmatą nasunął się nad naszą wieś. Wracając z roboty do domu spotkałem na skraju drogi zwiniętego embrionalnie Zapora. Nad nim stał Pustak, trącając go nogą jak żmiję. Zapytałem, a raczej stwierdziłem:

- O, Zapór padł.

- Nie padł, tylko śpi – czujnie odparował leżący – dobranoc – jeszcze dodał z taką pogodą i łagodnością jak na końcówce bajki robił to miś Uszatek.

Ruszyłem w kierunku góry Horb, na której mój dom zakotwiczył z moimi snami o życiu. Po drodze spotkałem jeszcze na skrzyżowaniu dróg leżącego Zbyszka Drogowca. On, jak to przystało na rzymskiego patrycjusza, spoczywał na wznak. Rzekłbym, dumnie i z godnością padł. Szturchnąłem go nogą i zapytałem:

- Żyjesz?

- Żyję, tylko tu sobie odpoczywam.

- Ale was dzisiaj cudownie rozjebało po wsi – pozwoliłem sobie na konkluzję i ruszyłem w stronę własnych snów.

 

Powrót

                                                                                                                                                  R