Brudny kościół
Ojciec mój miał z siedem lat, mieszkali w Bożęcinie, już sama nazwa tej miejscowości zobowiązywała do pobożności. Moi dziadkowie, a rodzice ojca, bardzo dbali, by relacje z zaświatami były bez zarzutu. W tę pamiętną niedzielę (pamiętna dlatego, że mój ojciec pierwszy raz, a zarazem ostateczny, zwątpił w istnienie miłości bożej), a zatem w tę pamiętną niedzielę plemię świętej rodziny kroczyło w stronę świątyni. Trójka rozweselonych braci z przodu w skromnych, acz czystych garniturkach, z tyłu z dostojeństwem człapali rodzice. Dzień letni ukwiecony różańcem kwiatów, nad głowami niepokalana, błękitna szata Maryi (widocznie nie miała w ten dzień miesiączki).
Przekroczyli wrota świątyni i zasiedli w ławach. Mój ojciec gorliwie naśladował dorosłych, klękał i modlił się żarliwie, wykrzykiwał alleluja. Msza dobiegła końca, opuścili święte mury, kiedy odeszli w pola i nie było już widać dzwonnicy kościoła, mój dziadek, a ojciec mojego ojca, zapytał:
- Dlaczego masz brudne kolana?
- Bo klękałem, a w kościele było brudno.
- Oż kurwa, bluźnierco mały, o to jedno słowo za daleko! - i dostało się solidny wpierdol, nie za brudne spodnie, nie za klękanie, a za najgorsze bluźnierstwo słowem. Jakże to w świątyni może być brudno, toż w tych małych, dziecięcych duszyczkach jest jeden syf, a nigdy, przenigdy w świątyni.
R