Szpital psychiatryczny Babińskiego
W ramach zimowego urlopu postanowiłem z nudów pozwiedzać szpitale psychiatryczne w Krakowie. Zapytacie: A coś się z główką dzieje? A coś się w neuronach pierdoli? Nie. Z makówką całkiem dobrze… Zapytacie nieustępliwie: a co to znaczy całkiem dobrze? A no jak się jeszcze w miarę panuje nad myślami typu „S” to chyba można to tak ująć. Mój pobyt w szpitalu na Babińskiego był chyba najkrótszym w historii tego zakładu. Około 11:30 podwiozła mnie tam córeczka Róża, zapewne bardziej w trosce o zdrowie psychiczne własne niż moje. O tak, żebym swym miłym towarzystwem nie zatruwał jej młodzieńczej przestrzeni. Przyznaję nie miałem tego dnia dobrej passy, zastanawiałem się przez cały czas nad celowością mycia zębów… przecież i tak kiedyś zgniją. Róża przed izbą przyjęć poradziła mi fachowo: Musisz trochę skręcić żeby cię przyjęli, powiedz, że masz nieciekawe myśli dotyczące swojej przyszłości. Pewnie, że miałem dowodem na to są te moje dywagacje o myciu zębów, które stały się już jakąś wyjebaną w kosmos obsesją. Pani doktor wpatruje się we mnie jak sroka w skórkę chleba i po chwili pyta:
- Dlaczego pan się chce do nas przyjąć?
- Nie mogę się rozstać ze swoją drugą synchroniczną osobowością, czyli depresją.- oznajmiłem.
Pani doktor bardzo przypomina to ptaszysko, tę srokę. Jest szatynką. Czarnymi źrenicami świdruje swój obiekt obserwacji czyli mnie. Biały kitel stawia kropkę nad tym ptasim skojarzeniem. Z jej lekarskiego wywiadu wynika, że jestem odpowiednio pierdolnięty by mnie ugościć w tym szacownym obiekcie. Ściskam Różę, zapewniając ją, że wszystko będzie dobrze, taki wyświechtany slogan bo w sumie zawsze jest dobrze, to po co wybiegać w przyszłość z tym stwierdzeniem. Wchodzę do zabytkowej willi, która z zewnątrz wyglądała zachęcająco, a w środku już entuzjazm mi odrobinę wygasł. Snujący się pacjenci z wypalonymi, mdłymi, zapadniętymi w sobie spojrzeniami, przyćmieni farmakologią wałęsają się bez celu. Szybko ogarnąłem, ze to miejsce nie postawi mnie na nogi. Przeprowadziłem błyskawiczny wywiad z kilkoma pacjentami.
I Grypser Alkoholik
-Kolego, jak wygląda tutaj terapia? - pytam.-Jak w zakładzie karnym, od posiłku do posiłku trzeba przetrwać, piguły zażyć. Raz w tygodniu jakaś terapia, a tak luz. Chodzimy sobie albo leżymy.- Grypser klepie mnie po ramieniu i pociesza.-Nie martw się, więzienie to tylko stan umysłu.
II Święty Schizofrenik
Człowiek lat około 30 oparty o ścianę czeka na Godota pod jakimiś drzwiami. -Cześć.-witam się zaniepokojony podnosi wzrok w moim kierunku, ale tylko tak do połowy.- Na co się leczysz? - kontynuuje swój lekarski wywiad.- Na nic.- prawie niesłyszalnie szepce.- Dobra odpowiedź.- Chwalę go.- Jak wygląda tutaj terapia?- Jestem nieustępliwy.-Tak jak widzisz.- odpowiada filozoficznie. Ma ładną, miłą, budzącą zaufanie twarz, uduchowioną jak oblicze świętego z bieszczadzkiej ikony. Rozglądam się za jego poradą i ogarniam ten bezmiar nieszczęścia, nad którym zdaje się nikt nie panuje.
III Dumny Narkoman
O, w końcu ktoś zadowolony. Koleś mija mnie i szczerze uśmiechnięty pyta:- Nowy?- Tak i nie.- odpowiadam, bo mam pewne narastające obiekcje co do celowości mojego tutaj pobytu.- Ja jestem narkomanem.- oświadcza z dumą.- Ale chcę się wyciągnąć.- dodaje z optymizmem. Ja też chcę się stąd wyciągnąć i to natychmiast. Zaglądam jeszcze na jedną z sal. Ośmioosobowa w pełni koedukacyjna. Nie mam nic przeciwko towarzystwu o ile dobieram je sobie sam. Już wiem na pewno, mojej depresji tutaj nie utulą. Lekarz oznajmia: - Pielęgniarka zaprowadzi pana na salę.
-Nie, dziękuję, ale widzę, że to nie jest mój klimat panie doktorze, chcę stąd wyjść. I przy tym moim oświadczeniu wkurwili się. Powiedziono przeto jego czyli mnie przed oblicze Piłata czyli ordynatora. Ten bardzo logicznie przedstawił swoje argumenty. Wysłuchałem cierpliwie i zacząłem przedstawiać swoje, choć walka ta zdawała być się nierówną. Ordynator psychiatra kontra pacjent wariat.
- Pan się nie denerwuje.- Uspokaja mnie Piłat.- Może damy panu jakąś tabletkę…
- O kurwa wyczułem was, podstępem mnie chcecie załatwić. Nie, nie chcę żadnej piguły bo już jestem nimi zatruty.- Bronię się jak mogę.
Dzwonię w panice do Róży, ale ona nie odbiera bo jest na zajęciach. Uruchamiam plan B, dzwonię do Nowaka i modlę się. Kurwa, odbierz chłopie, kurwa błagam odbierz. Wiara czyni cuda, choć Nowak nie ma w zwyczaju ekspresowo odbierać, ale tym razem zdarza się cud.
- Co jest?
- Słyszę charakterystyczny, nonszalancki, tembr głosu. Szybko mu wyjaśniam, że od teraz jest moją najbliższą rodziną i żeby dawał tutaj z buta po odbiór mojej osoby.
- Już jadę.
- Odpowiada Maciek.
Opuszczam na chwilę gabinet Piłata i walę do lekarza przyjmującego. Proszę dopisać do osób upoważnionych do kontaktu mojego bratanka Maćka Nowaka. Niechętnie, ale łapiduch dopisuje. Jestem dumny z siebie. Wracając na piętro do Piłata, mówię do siebie: Kurwa, wariat jestem, ale przebiegły i błyskotliwy. Przybywa odsiecz. Maciek wpada w swoich służbowych dresach. Wygląda też jak pacjent z tego szacownego zakładu. Negocjujemy z Piłatem mój wypis. Maciek fachowo łechcze jego dumę i ego, powtarzając co chwilę kwestię „ma pan racje, panie ordynatorze, oczywiście rozumiemy pańskie argumenty”. Piłat straszy nas jeszcze policją, a Maciek w rewanżu znanym krakowskim adwokatem. W końcu Piłat umywa ręce i zgadza się na wypis, czekamy na ten akt łaski. Piłat chce zaznaczyć i subtelnie przekazać nam ten komplement, że jesteśmy debilami. Udało się, pani odźwierna sarka:
-Ordynator kazał wypuścić to wypuszczam. Wsiadamy do czekającej na nas taryfy. Szofer zadowolony mówi:
- A zdrzemnąłem się przynajmniej.
Wracamy do Róży. Patrzę na Maćka z uwielbieniem. Nigdy nie byłem jeszcze taki szczęśliwy w jego towarzystwie.
R