Urodziny Bafla

Czterdzieści lat minęło, jak jeden dzień.

 

 

Dzień dobry, oto Baflo dołączył do klubu czterdziestolatków. Od rana biegał podniecony po wsi (zawsze biega podniecony po wsi, ale dzisiaj jeszcze bardziej) świętując swoje cztery dychy. Podjechałem na parking przed Siekierę, Baflo siedział na drewnianym podeście pawulonu Ryśka Poety. Widząc mnie poderwał się i przybiegł jak wierny pies do samochodu. Wysiadłem i zaskoczyłem go:

-Baflo, wszystkiego najlepszego z okazji urodzin!

-A skąd wiesz? - zaskrzeczał.

-Baflo... Ja muszę znać daty narodzin i zgonów wielkich mężów, bo to moja robota. - odparłem niezupełnie zgodnie z prawdą, bo o urodzinach Bafla zakablował mi wcześniej Fudżis.

Zza moich pleców krzyczą chłopaki – parkingowi spożywacze:

-Baflo stawiaj coś, bo inaczej zdrowia nie będziesz miał!

Słysząc to solenizant zgarbił się i bez słowa zbiegł w kierunku dużego sklepu, bo z tych urodzin narobiło się, jak widać więcej problemów niż pożytku. Ja też ruszyłem w swój zamysł dzisiejszego dnia.

Wieczorem wracałem za pomocą swoich własnych nóg do domu. Przed kościołem natknąłem się na nieco ogłuszonego i poruszającego się chwiejnych ruchem apostoła Bafla. Wyciągnął dłoń w geście policjanta wstrzymującego ruch, sięgnął za pazuchę, zza której dobył całą flaszkę wódki czystej objętości 0,7 litra, odkręcił i podał mi z lakonicznym przykazaniem:

-Golnij sobie.

Uprzejmie odmówiłem tłumacząc, że nie mam w zwyczaju spożywać alkoholu z gwinta na środku drogi i by Baflusiowi nie było przykro obiecałem mu, że za następne czterdzieści lat napiję się z nim wódki czystej z gwinta, na środku drogi i przed tym samym kościołem.

I tak oto czterdzieści lat Baflowi minęło w podobnych sielskich okolicznościach, jak ten dzisiejszy dzień – czterdzieści przepierdolonych lat.

 

Powrót

                                                                                                                                                  R