Śmierć Maratończyka

 

 

Człowiek ten biegał. Biegał, bo te sekundy, w których obydwie stopy odrywają się od ziemi tworzyły jego życie. Czuł wówczas, że nie tylko uwalnia się od ziemskiej grawitacji, ale też od swojej powszedniości, która swym ślimaczym marszem potrafi metodycznie i skrupulatnie wytyczyć każdemu istnieniu szarą autostradę. Człowiek ten biegał dla siebie, ale i dla świata, bo bieg czynił go pogodniejszym i mądrzejszym, w biegu kontrolował swoje życie, w biegu miał czas na myślenie o nim, w swojej codzienności był zagubionym ślimakiem na autostradzie, w biegu pięknym stworzeniem, które wie dokąd zmierza.

-Jeśli pan przystąpi do tego maratonu umrze pan. - tak jednoznacznie stwierdził lekarz osłuchując jego serce.

Człowiek ten biegł tego jesiennego dnia jakby się narodził by unosić się nad barwnymi bieszczadzkimi liśćmi. Człowiek ten radował się swym biegiem, bo to było jego życie. Padł w połowie trasy, z dłoni wypadła mu ściskana od startu zmięta kartka papieru, ktoś ją wygładził i przeczytał:

-Umieram szczęśliwy, umieram zbawiony, bo umarłem w swoim życiu, czego i wam wszystkim życzę. Obyście umarli w swoich, a nie udawanych życiach. Żegnajcie i pamiętajcie – biegnijcie ile sił w swoje życie.

Powrót

                                                                                                                                                  R