Baflo i rudy kot
Styczniowy dzień w Siekierze, smętny, szary i ciągnący się jak bieszczadzkie mgły. Kwitniemy z Justyną na swoich stanowiskach, ruch... trudno to nazwać ruchem. Właściwie bezruch. Wynajdujemy sobie jakieś prace zlecone – odkurzamy ściany, ustawiamy, przenosimy, byleby zająć czymś cierpiące mózgi nadwyrężone rutyną i powtarzalnością codziennych czynności. I oto zjawia się wybawienie – z energią słoneczka wkracza do lokalu Baflo i jak to on zagaduje, wypytuje, żartuje. Odkąd wyrzekł się substancji, jest gościem do rany przyłóż. Żalę się mu, że smutek dzisiaj nas tu naciąga i byle dzień przetrwać. Baflo znika, po chwili się materializuje i kładzie na barze trzy pączki.
-To na osłodę. - mówi.
Tak nas to wzruszyło, że jednogłośnie stwierdziliśmy:
-Bafluś, kochanieńki jesteś!
Justyna skończyła robotę, a ja jeszcze odbębniałem tzw. „dosiadywanie”. Widząc, że potrzebuję towarzystwa Baflo zaproponował:
-Zaczekam, jak zamkniesz pójdziemy razem.
Po godzinie bezowocnego „dosiadywania” maszerujemy razem przez ciśniański trakt. Na wysokości kościoła jakoś tak naturalnie dołącza do Bafla rudy kot, z którym tenże serdecznie się wita:
-O kumpel mój! - wyraźnie szczęśliwy przemawia do czworonoga.
-Znacie się? - pytam
-A jakże! Codziennie wracamy razem na bloki.
Rozstaliśmy się przy sklepie Mundka i z nieukrywaną radością patrzyłem jeszcze chwilę, jak w mroku styczniowego dnia wędruje obywatel Baflo z rudym kotem i zdawało mi się, że ta ruda maść zwierzęcia świeci w mroku ciepłem niezniszczalnych ludzkich więzi.
R