Odwiedziny
Bywając w Lesku często odwiedzam swoje koleżanki i kolegów na dziennym otwartym oddziale psychiatrycznym, gdzie pobierałem wiosną dwutygodniowe nauki. Siadam z nimi przy stole, piję herbatę, zakąszam drożdżówką z jagodami z piekarni Szelców i milczę sobie dłuższą chwilę z tymi wszystkimi przerażająco zagubionymi istotami, zamkniętymi jak małże, czy też ślimaki w więzieniu pancerzy, odgradzających ich od świata. Jako środek terapeutyczny królują kolorowanki. Wszyscy zawzięcie napierdalają kolory w szablonowe schematyczne wzorce, unikają kontaktu, jakby bali się, że każde słowo otworzy przerażające pudełko zagłady. Koncentrują się na tej swojej misji niewychylania się ze swych muszelek. Koncentrują się na tym krzyżowaniu swoich już i tak ukrzyżowanych dni. Patrzę na nich i płaczę nad ich porażającym zagubieniem. Mogę im pomóc tylko swoim milczeniem, bo słowa ich zbyt ranią i bolą. Staram się nie przejawiać żadnej energii, bo ona ich też zabija. Staram się, żeby mnie tam w ogóle nie było, by nie zakłócać im tej jedynej rzeczy, którą mają – kolorowanki z kotkiem, pieskiem i dynią. Będąc tam wiosną czternaście dni nie dotknąłem żadnej kolorowanki, bo wiedziałem, że to mnie zabije. Wychodzę, kończę odwiedziny. Przechodząc obok kiosku Ruchu dostrzegam na wystawie kolorowanki.
Kurwa, sam fakt ich istnienia jest wyjebaną w kosmos niekończącą się depresją.
R