Jurek
Gagarin
Jurek Gagarin był już za życia legendą na Wetlinie, a
jego bojowe zawołanie żyje do dziś: „Jeden Gagarin zginął w kosmosie, a drugi
na Wetlinie w fosie!”.
Pierwsza dekada marca rozwinęła przede mną bezśnieżny
asfalt umożliwiając mi kręcenie samobieżnym młynkiem buddyjskim. Dokręciłem pod
sklep Zdzicha w Wetlinie, pod ścianą tylko jeden petent spożywa piwo.
-Zdzichu wyszedł gdzieś sobie, ale zaraz wróci. - poinformował mnie.
Siadam zatem na skrzynce po piwie, chwilę sobie milczymy
wystawiając twarze do skąpego marcowego słońca.
-Od lekarza wróciłem. - zagaja mój
towarzysz.
-A co ci dolega? - pytam.
-Połamałem się dwa lata temu w dwudziestu miejscach.
-Aż w dwudziestu? - dziwię się.
-Trzy pęknięcia czaszki, sześć pęknięć żeber, ręka w
czterech miejscach i coś tam jeszcze... - wylicza precyzyjnie.
-To Ty prawie, jak Gagarin po katastrofie lotniczej. -
wyrażam opinię dokraszoną nutą podziwu.
-Nie, ja tylko ze schodów się spierdoliłem. Miałem przy
sobie litr wódki i trzy piwa, nic się nie rozbiło, a
ja cały...
-O kurwa, to miałeś farta.
Po chwili poprawiam się:
-To znaczy takiego małego farta, że to się wszystko nie
rozbiło. A jeśli mowa o Jurku Gagarinie, to jak on skończył? - pytam.
-Przy Ranczu. Walnął w kamień potylicą. Dwa dni jeszcze
przeleżał nieprzytomny w szpitalu i skończył się.
Milczymy chwilę, po czym kontynuuje historię:
-Kiedyś w zimie zasnął na drodze, śnieg go przysypał, a w
nocy jechała dmuchawa, ale kierowca nie włączył wirników, bo oszczędzał na
paliwie, żeby mieć na wódkę. To wirniki go nie wkręciły, tylko odrzuciło go w
rów.
-U nas w Cisnej też znane są takie przypadki. Janka
Rapera pług odśnieżył tak samo. - chwalę się naszymi ciśniańskimi dokonaniami.
-Mógłby ktoś pomyśleć, że w Bieszczadach tak się chleje,
że pijanych leżących na drodze pługiem trzeba odgarniać, bo nie ma innego
sposobu ich uprzątnąć. - błyskotliwie zauważa mój
rozmówca.
R