Dodge WC57 Command Car

Nie chcę nienawidzić i nie chcę kochać

 

-Pragnę dla mojej duszy spokoju i ciszy, tutaj ją odnalazłem – pamiętam jak mi to powiedział, pamiętam jakby to było wczoraj, a minęło już pół wieku.

-Panie Poruczniku, Pan kazał się wtedy zawieźć w tę głuszę, a później nie było Pana dwa dni. Pamięta Pan, jechaliśmy Dodgem Command Car. Myślałem, że zdechnę tam ze strachu czekając na Pana. Ja jestem chłopak z miasta, te góry mnie przerażały. Pan się wtedy spotkał z Nim na tej górze, prawda?

Porucznik odpalił papierosa, zaciągnął się, spojrzał na swego kierowcę sprzed pięćdziesięciu lat i rzekł:

-Nie mogłem nigdy tego dziadostwa rzucić, na wojnie była to jedyna przyjemność, a i po niej też tak w sumie zostało...

Zaciągnął się jeszcze raz, wydmuchał obłok dymu i rzekł:

-Spotkałem się z Nim na szczycie Korbani. Wy nie wiedzieliście o wszystkim, bo byliście z poboru, nie mogłem Wam wtedy powiedzieć, że z góry dostałem prikaz, żeby Go wykończyć. Miał wrócić do urzędu martwy.

-Kim On był, Panie poruczniku? Teraz już może Pan mi powiedzieć.

-Tak, mogę. Będzie mi lżej, bo już niedługo wybieram się do Niego. Napijmy się. - zaproponował.

Wznieśli kieliszki.

-Wypijmy za Niego. - rzekł kierowca.

-Dobry pomysł. - przytaknął porucznik.

-Za spokój Jego duszy.

Przełknęli wódkę.

-Dlaczego akurat Pana wysłali w te góry?

-Byłem specjalistą w rozpracowywaniu podziemia. To była moja ostatnia robota, a on był ostatnim, który nie wyszedł z lasu. On był od nas, dużo wiedział, dlatego Wierchuszka wydała na niego wyrok. Wówczas z urzędu bezpieczeństwa nie można było od tak sobie odejść. Poszedłem do Niego z wódką i wędzonym boczkiem. Z tej góry widać piękną panoramę Bieszczad. Poszedłem tam jak Mojżesz, ale nie po przykazania, a po jego życie. Wszystkie boskie przykazania i tak dawno już przekroczyliśmy, złamaliśmy je i ja, i On. Zobaczyłem go siedzącego przy ognisku plecami do mnie. O wysoką rozłożystą jodłę stał oparty karabin.

-Nie chcę nienawidzić i nie chcę kochać, pragnę dla mojej duszy spokoju i ciszy – tutaj ją odnalazłem. - powiedział nie odwracając się.

Usiadłem naprzeciw niego, spojrzałem mu w oczy. Emanował z nich spokój i pewność siebie. Zawsze taki był. Podałem mu flaszkę, łyknął gorzałkę, zagryzł boczkiem, który położyłem obok na liściu łopianu.

-Władek, proszę Cię, odejdź stąd. Nie mogę Cię zgarnąć żywcem. Oni nie pozwolą Ci żyć.

-Wiem Stasiu, ja też nie pozwoliłbym im żyć, gdyby oni tutaj byli. Nie odejdę, bo nie mam już dokąd uciekać. I tak nigdzie przed sobą nie ucieknę. Tutaj kończy się moja podróż – spójrz jak pięknie! Tak mógłby wyglądać raj.

-Panie Poruczniku, to Pan go znał? - przerwał opowieść kierowca.

-Jakże bym miał nie znać własnego brata. Te dwa dni spędziliśmy razem, prawie jak w domu. Zapomnieliśmy i ja, i On po co przyjechałem. Leżeliśmy na pachnącej ziołami polanie na szczycie tej góry i patrzyliśmy w błękit nieba. Władek rzekł:

-Idź już, jutro o świcie zejdę z góry. I nie martw się, wszystko się ułoży, zawsze się układa.

-Ciężej mi było schodzić z tej góry niż na nią się wdrapać. Wiedziałem, że jutro stracę brata, wiedziałem, że jutro ostatecznie sprzedam swoją duszę diabłu.

Porucznik zamilkł. Papieros dogorywał w popielniczce. Kierowca przerwał to przydługie milczenie:

-Co było dalej to ja wiem, Panie Poruczniku. Kiedy on zszedł z góry dopadliśmy go na łące, ta łąka była pełna kwiatów, bujała się nimi jak morze na letnim wietrze. Jakiś młody krzyknął: „Stój, rzuć karabin!”, On zatrzymał się, broń miał na ramieniu. Spojrzał w niebo, jakby nas tam nie było, a ten młody wrzeszczał: „Rzuć to! Ręce do góry!”, On skierował lufę karabinu na Młodego i uśmiechnął się, wtedy ten spanikowany młody strzelił. Trafiony klęknął, chwilę tak trwał i padł w tą ukwieconą łąkę. Młody podszedł i zaczął go kopać, ale wtedy Pan Porucznik podbiegł i strzelił go na odlew w pysk, później podniósł Pan jego karabin i przeładował. W komorze nie było pocisku. Mam to przed oczami jak Pan niesie ciało do Commandorki, jak układa je Pan na tylnej kanapie i jedzie w dół do wioski rozgarniając zderzakiem te polne kwiaty.

Porucznik nie odezwał się, pobrzmiewały w nim własne słowa sprzed pięćdziesięciu lat: „Władziu, już po wszystkim. Jedziemy do domu. Władziu, już po wszystkim”.

-Słyszałem, że Pan Porucznik ma jeszcze tego Dodge'a.

-Tak, czekałem piętnaście lat aż spiszą go ze stanu. Kiedy szedł do kasacji odkupiłem go. Stoi w garażu, wygląda lepiej niż wtedy. Zapisałem go w testamencie wnukowi.

-A on wie? - zapytał kierowca.

-Nie, to nie jego sprawa. To musi umrzeć z nami. Napijmy się jeszcze wódki.

Spełnili toast.

-Panie Sierżancie – porucznik pierwszy raz zwrócił się stopniem do swojego kierowcy sprzed półwiecza – Ja też już nie chcę nienawidzić i nie chcę kochać, a wie Pan co to znaczy...

Nie minęło dwa tygodnie, a Sierżant stąpał za trumną porucznika niosąc bukiet z polnych kwiatów, a przed oczami miał tą piękną łąkę pod Korbanią i tego Dodge'a rozpychającego swym masywnym zderzakiem wszystkie barwy kwiatów, a w nim dwóch martwych braci bez nienawiści i bez miłości do świata.

 

Powrót

                                                                                                                                                  R