Umierająca wieś
Wracałem późno
w noc rozgwieżdżoną, ciążył nade mną październik jak wielki młot czasu. Popędzał:
„Szybciej, idź, idź szybciej na górę Horb,
bo twoja wieś umiera”. Spojrzałem w czeluść oczodołów ślepych okien, skąd resztki
światła wydziobywała jak kruk z padliny ta noc. Usłyszałem jak pękają i kruszą
się mury. Moją wieś śmierć poddała analizie, zaczęła rozbierać ją na atomy,
pochłaniała żarłocznie beton, drewno i śpiących ludzi. Chciałem uciekać na górę
Horb by się tam schronić jak w Arce Noego, ale
uświadomiłem sobie, że mojego domu już tam nie ma, że Ona zaczęła stamtąd swą
wyprawę. Moja wieś kona w agonii, a ja ją niosę jeszcze chwilę w sobie, ale i
te resztki śmierć mi wydziera. Stoję jeszcze chwilę sparaliżowany tą pustą
niemocą, po czym osuwam się na kolana błagając ją:
-Zabierz
mnie, zabierz mnie do mojej wioski. Zabierz mnie do moich ludzi.
A Ona blada
księżycem w pełni triumfuje swoim milczeniem. Już mi kołyskę trumienną struga,
już mnie głaszcze po głowie jak małe dziecko.
-Nic stąd
nie zabierzesz, bo nigdzie nie idziesz. - w końcu się odzywa.
-Nic stąd
nie zabiorę, bo nigdzie nie idę. - powtarzam za Nią.
R