Styczeń w Bieszczadach

 

 

Styczeń w Bieszczadach dżdżysty i mokry. Konie przy stajni taplają się w błocie, deszcz leje cięgiem przez trzy dni, rzeka Solinka z wściekłością wyrzuciła na brzegi połamane lodowe kry. Na częściowo odmarzłym stawie przy Siekierezadzie kołyszą się sielsko dzikie kaczki, kiedy tylko zobaczą człowieka drą się prawie jak Janek Raper, chcąc użebrać pokarm. Góry zasnuły się przewlekłymi szarościami mgieł. Po bezśnieżnych łąkach stąpają z gracją łanie i sarny, a wilk głoduje, bo dla niego żniwa są w śnieżne zimy. Na Roztokach odciśnięte w błocie tropy niedźwiedzia jak pieczęcie urzędowe zaświadczają o dziwności tego stycznia. Przestaje padać, siadam na rower i kręcę na Wetlinę. Łapczywie pożeram kilometry, bo stęskniłem się do moich znajomych drzew, potoków, głazów i miejsc, które deponują moje wspomnienia o pięknie tej ziemi. Kręcę zapalczywie tym młynkiem buddyjskim i powtarzam sobie: ciesz się tym mgnieniem swego istnienia, bo to czas po temu. Dzisiaj żyję, dzisiaj mogę pędzić na rowerze przez zapomniane wioski, dzisiaj mogę dołożyć kolejny szczęśliwy depozyt radości istnienia na tej pięknej ziemi. Piękno – Ty istniejesz, bo mogę Cię dotknąć.

 

Powrót

                                                                                                                                                  R