Mietek świętuje

 

Dwudziesty czwarty grudnia darzy słońcem i błękitem nieba. Jakoś nie wiem dlaczego Bóg miałby się narodzić akurat dzisiaj, podłóg mnie to on się rodzi każdego dnia – obojętnie czy leje, czy pada śnieg, czy słońce pęcznieje swym skwarem, ale niech będzie, że to właśnie dzisiaj. Też trochę poudaję, bo wszak życie to jedno wielkie udawanie. Mój kolega na dowód tej tezie miał laskę, w którą uprawiał zawzięcie miłość duchową i cielesną. Przy tej drugiej, gdy on się spieszył ona go strofowała:

-Nie tak szybko, poudawaj trochę, że mnie bierzesz tak czy owak na niby...

No to on bawił się w to udawanie i było zabawnie, aż on zakumał, że w materii tej pierwszej miłości (duchowej) ona też udawała i jebła się ta ich cała miłość o glebę z wielkim jękiem i skowytem.

Ale ja właściwie nie o tym chciałem, tylko o Mietku sobie zamiarowałem porozmawiać. Dwudziestego czwartego grudnia zatrudniłem Mietka na górze Horb, pomagał mi czyścić podłogę w „agroturyźmie”, który tutaj spontanicznie się zorganizował, dzisiejszego dnia Mietek nawet mnie nie wkurwia, bardziej wkurwia mnie myśl – obawa, że te turysty będą mnie wkurwiać pod moim dachem, ale to się zobaczy. Około pierwszej gwiazdki na niebie kończymy, odwożę Mietka na Dołżycę z dwoma workami opału (prezent ode mnie) i Mietek desantuje się w swoim M1 z gminnego przydziału. Wręczam mu jeszcze pod choinkę kurtkę norweskiego lotnika i pytam:

-No to jak będziesz świętował?

-Mam sześć win na wigilię, wypijemy sobie z Biedroniem i pójdę najebany spać. - precyzyjnie ujawnia swój plan.

Żegnam się z nim słowami:

-Też bym tak chciał, co tam! Wszyscy by tak chcieli...

 

 

 

Powrót

                                                                                                                                                  R