Diamond T969 Wrecker
Bracia gniewu, synowie nienawiści
Ćwierć wieku jeździłem do pana Antoniego w świętej sprawie jak na pielgrzymkę, nie raz kilka razy w roku. Bieszczady zmieniały swe szaty z białych na zielone, z zielonych na czerwono-brązowe, a ja odbywałem te wyprawy pod Tworylne by popatrzeć na ostatni Diament w Bieszczadach, który stał za stodołą pana Antoniego od pięćdziesiątych lat. Wrośnięty w olchy wóz zaopatrzenia technicznego US Army Diamond T969 Wrecker. Przez te ćwierć wieku na pytanie „panie Antoni może pohandlujemy” on odpowiadał „jeszcze nie teraz” i w tej odmowie było coś takiego ciężkiego, coś bolesnego, czułem że ten dziesięciotonowy pojazd przyciska do ziemi jakąś historię, która stanowi rdzeń istnienia pana Antoniego. Więzi ją jak kamienny nagrobek tajemnicę istnienia. Po kilku wizytach z tym zapytaniem kwestia ta stała się raczej zwykłym powitaniem jak dzień dobry. Przyjeżdżałem do niego już nie po to, by znowu spróbować, a raczej z nadzieją, że odsłoni tajemnicę, którą przygniatają wielkie koła tej maszyny. Siadaliśmy w tym starym, drewnianym domostwie pana Antoniego i godzinami rozprawialiśmy o Dodgeach, Studebakerach, Wilisach, Dżemsach. Za sprawą tego starego człowieka przenosiłem się w ich pradawne czasy kiedy to na tej pięknej ziemi żyli Oni, Ci przedwieczni ludzie wolni, dumni i kiedy te słowa miały jeszcze wartość i były rozumiane przez używających je. Chałupa z korowanych, jodłowych bali pozbawiona prądu, kryta szerokimi deskami, zaimpregnowana olejem skalnym wydobywanym w Zatwarnicy, ściśnięta w dolinie pasmem Tworylnego i pasmem połonin jak jakimś boskim imadłem. Pan Antoni opowiadał, a ja słuchałem i chłonąłem jego istnienie, ich czas w którym żyli, w którym dokonywali wyborów, piękny świat przedwiecznych ludzi, którzy swe człowieczeństwo realizowali w tych pięknych górach, ludzi z których każdy potrzebował wolności i przestrzeni przynajmniej tyle ile widać spod nieistniejącej cerkwi na Studennym. Na początku nowego wieku zapomniałem już, że przyjeżdżam do pana Antoniego z próbą zakupu tego Diamonda, bo przyjeżdżałem przecież po jego świat, którym byłem oczarowany, i którego pożądałem. Siedzieliśmy w milczeniu świeca pełgałą na stole, za szybami ścieliła się piękna czerń gór, nad nimi jarzyły się miliony gwiazd, a każda z nich jako ta świeca na cześć przedwiecznych ludzi. San szumiał swą nieśmiertelną pieśń i miałem się już żegnać ze starym człowiekiem, ale on chwycił mnie za dłoń i rzekł:
- Weź ten samochód ja już niedługo odejdę, daję ci go bez pieniędzy mam tylko jeden warunek – weźmiesz też ze sobą jego historię, bo ona jest dla mnie najważniejsza, to będzie jedyna cena jaką poniesiesz. Będzie to historia dwóch istnień, które przygniata te dziesięć ton stali.
Pan Antoni wstał, wyciągnął ze starej komody postrzępiony kajet, położył go na stole. Na okładce zauważyłem wykaligrafowany tytuł „Czarny Diament”, z niecierpliwością oczekiwałem kiedy otworzy pierwszą stronę, patrzyłem na jego spracowane dłonie jakby ciężko było mu sięgnąć do przeszłości, ale w końcu uczynił to swą drżącą dłonią. Na otworzonej stronie wklejone czarno-białe zdjęcie przy Diamondzie dwóch opartych mężczyzn, uśmiechniętych, wyraźnie szczęśliwych, wypełnionych wiarą w swój czas i swoją przestrzeń. Pan Antoni przysunął bliżej świecę i wskazał palcem:
- Ten po lewej to Witold, ten z prawej to Wasyl, byli świetnym duetem w naszej bazie otrzymali tego Diamonda 969 i tak jak te dwa dźwigi na jego pace tak oni od początku współpracowali zgodnie i harmonijnie. Zawsze jeden mógł liczyć na drugiego i w robocie, i w bójkach w knajpie uzupełniali się, zdawało się, że czytali w swych myślach. Miło było patrzeć jak robią swoje bez słów, przyjemnie było patrzeć na tę zaciętość, z którą żyli.
Stary człowiek zamilkł, przełożył następną stronę zeszytu, na której naklejone zdjęcie przedstawiało holownik z rozplecionymi linami i podstemplowanymi podporami bocznymi w akcji, wyciągał z bagna uwięzionego tam Studebakera, na zderzaku „Studra” stał niewysoki człowiek w wojskowej kurtce, jego twarz była niewyraźna jakby ktoś wydrapał ją z tego zdjęcia. Pan Antoni podsunął mi kajet pod oczy i rzekł:
- Ten człowiek otworzył puszkę pandory, los go przysłał... zły los. Gdyby nie on ci dwaj w zgodzie pracowali by w naszej bazie, a później może ich drogi by się rozeszły, ale stało się inaczej. Być może On przybył by poznali prawdę tak jak przybywa diabeł i rzuca prawdę pod nogi, a wy róbcie już z tym co chcecie. Ten na zderzaku Studebakera to Lis, tak go nazywaliśmy znał się na wszystkim, potrafił wytłumaczyć wszystko był dociekliwy i przenikliwy, niczego o nim nie wiedzieliśmy, a on o nas wszystko. W naszej bazie była dziwna zbieranina Wasyl był Łemkiem stąd, Wiktor żołnierzem z korpusu bezpieczeństwa wewnętrznego, ale o tym dowiedzieliśmy się dopiero od Lisa wcześniej nikt nie dochodził kto skąd przybył, byliśmy braćmi od ciężkiej roboty, nikt nikogo o nic nie pytał, ale Lis on był inny musiał wszystko wiedzieć i zrozumieć jak, skąd, dlaczego, po co. Zawsze na uboczu nigdy się do nikogo nie zbliżył, a o wszystkich wiedział jakby był im najbliższy. Pamiętam go jak siedział paląc papierosa i obserwował, a jak już zadał jakieś pytanie to ciężko było na nie odpowiedzieć, bo zawsze trafiał w taki punkt, który chciało się ukryć. Lis często gdzieś znikał, chodził własnymi drogami, wszystkich znał, a jeśli kogoś już znał to wszystko o nim wiedział, a jeśli ktoś coś próbował ukryć to Lis dociekał, pytał, grzebał w papierach i im większa to była tajemnica tym Lis z większą zajadłością nad tym pracował.
Pan Antoni odwrócił następną stronę zeszytu spostrzegłem na niej naklejony wycinek z gazety z pogrubionym opasłą czcionka tytułem „Tragedia w bazie numer 66”. Przeczytałem krótki artykuł: podwójne zabójstwo w dzikich ostępach Bieszczadów, zastrzelono dwóch pracowników bazy transportowej numer 66, sprawca nie wykryty.
- To Wiktor i Wasyl? - zapytałem.
- Tak to oni – odpowiedział odpalając od zapałki papierosa pan Antoni.
Blask światła rozjaśnił ten dziki błysk w jego oczach.
- A pan wie jak to się stało? - zapytałem.
Chwilę jeszcze milczał i odwrócił następną stronę kajetu, kolejne zdjęcie pięknie kadrowało Diamonda i gdyby nie dwie trumny na jego platformie pomiędzy ramionami dźwigów to byłby to tylko udany portret pojazdu. Pan Antoni rzekł:
- Zawieźliśmy ich tym Diamondem, którym pracowali i dbali na stary cmentarz pod Twotylnym. Nad ich mogiłami przemawiał Lis, do dzisiaj pamiętam każde z jego słów. Zaczął od zdania „najważniejsza jest prawda, Ci dwaj tutaj spotkali się by sięgnąć po nią, po prawdę. Ja im Ją wydałem, z bólem... jak Judasz wydał pana Jezusa, a prawdą było to, że oni spotkali się już wcześniej tylko nic o tym nie wiedzieli, a ja dotarłem do niej i ją im wydałem. Wasyl był w UPA jego sotnia brała udział w pacyfikacji Terki gdzie zginął ojciec Wiktora zaś Wiktor wziął wtedy krew za krew z korpusem bezpieczeństwa rozstrzelali Łemków. Powiadam wam najważniejsza jest prawda i oto tutaj na tej ziemi dokonała się i spocznie w tych dwóch mogiłach”. Lis nachylił się wziął w dłoń grudkę ziemi rozpołowił ją i rzucił na trumny. Kiedy wróciliśmy do bazy jego już nie było nikt go już nigdy nie spotkał.
Pan Antoni wydmuchał dym z papierosa, który zastygł mgłą nad starym zdjęciem.
- Kto ich zabił? - zapytałem
- Sami to zrobili, wtedy w lasach masę było tego strzelającego złomu i po UPA i po Niemcach, nienawiść upomniała się o nich, a Lis im w tym pomógł. On ich zaprowadził na tamtą polanę i on im przyszykował broń, a że oni robili wszystko prawie tak samo to i strzelili do siebie jednocześnie i celnie.
- To prawda ich zgubiła czy nienawiść?
- Jedno i drugie – rzekł ciężko pan Antoni.
Było późno, chciałem już wstać, ale stary człowiek rzekł:
- To jeszcze nie wszystko – odwrócił następną kartę kajetu, na którym było wklejone zdjęcie ze starego dowodu tożsamości, pod nim widniał opis „ksiądz katolicki, więzień Gross-Rosen”.
To Lis?
- Tak to on – westchnął pan Antoni – po tej tragedii z Wasylem i Wiktorem przybył do nas człowiek z pomorza, jeździł „Studrem” Lisa i on opowiedział nam historię od siebie. U nich w bazie powiesił się szofer, a wcześniej zabił swoją żonę. Człowiek ten dowiedziałsię, że jego syn, którego uważał za swojego pochodzi z gwałtu z ssmanem. Żona ukrywała przed nim to piętnaście lat. Zapytałem jak się to wydało i szofer ten powiedział, że jakiś ksiądz to ujawnił. Ksiądz, który później odprawiał nabożeństwo żałobne i nad mogiłą tych nieszczęsnych napomniał wszystkich, że najważniejsza jest prawda, ważniejsza nawet od życia ludzkiego, bo prawda to dusza świata.
Nazajutrz wyciągaliśmy ciągnikiem gąsienicowym wrosłego w ziemię Diamonda kiedy załadowaliśmy go na lawetę pan Antoni podał mi na pożegnanie dłoń, wręczył ten stary kajet ze zdjęciami i rzekł:
- Dość już tego, dość już tego...
Po dwóch latach przeczytałem anons w lokalnej gazecie „w wieku dziewięćdziesięciu jeden lat zmarł wielebny Antoni S., były ksiądz katolicki więzień Gross-Rosen”.
R