Bogowie już nie mogą
Czerwcowy dzień rości sobie prawo do wniebowstąpienia. Na tej Ziemi jest tak pięknie, że należy się jej to imię. Niebo. Fioletowe łby ostów wychylają się już ponad bujne trawy, jaskry świecą swą żółtością nawet w mroku. Niedzielny wieczór, wszyscy pokutnicy rozrywki opuścili już naszą wieś, po środku drogi leży Janek Raper. Mijam go, a on wyciąga rękę jak gladiator proszący o łaskę i drżącym głosem błaga:
- Pomóż wstać, pomóż mi.
I w tym „pomóż mi” zabrzmiała ta cała Rapera męka czterdziestu lat chlania, ta prośba nie pomieściła tej udręki i wyrazy rozdarły się tym drżeniem. Spojrzałem na niego i w pierwszym odruchu miałem powiedzieć „spierdalaj Raper i zdychaj”, ale wyciągnąłem dłoń i uchwyciłem tę brudną, oślizgłą rękę Jaśkową, szarpnąłem go do góry, uniósł się na kolebiących nogach, wtedy złapałem go oburącz i przeniosłem go na chodnik. Gdy go puściłem stał chwilę dygocząc jak te osty na wietrze, po czym upadł. Nie chciałem już mu podawać dłoni ani nie chciałem mu już powiedzieć "spierdalaj i zdychaj"...
Jedyne na co było mnie stać, to odejść…
R