Willys MB
W bazie transportowej numer 6 jeździł jeden Willys MB, tę bazę zwali kierowcy „piekło”. Ten ognisty skrawek ziemi był najdalej położonym archipelagiem Rzeczpospolitej i bynajmniej, nie było tam ciepło. Piekło wzięło swą nazwę od wrzącej krwi tamtejszych kierowców: bójki, wóda, złodziejstwo, poker, dwóch zadźganych nożem, trzech kierowców zabitych w wypadkach w lesie i jeden zaginiony po niedzielnej zabawie. Piekło zasłużyło sobie na swoją reputację, miało nr 6. Sześciu umarlaków i sześć pojazdów na stanie. 3 Studebakery, 2 GMC i jeden Willys MB kierownika. Jeśli nie dawali sobie radę z kimś w innych bazach transportowych, to kadrowy od razu mówił: „Wyjebiemy go do Piekła i po sprawie…”
Do Piekła szli tylko ci, co go szukali, do Piekła szli nieśmiertelni, ci pozbawieni strachu i lęku, to byli Ludzie-Wilki, na których krew nie robiła żadnego wrażenia, krew wyostrzała im zmysły. Kierownik bazy - Leszek zwany w bazie Dzikiem, wysoki, dobrze zbudowany, z szarymi oczami, w których czaił się ten zimny spokój, ten spokój jak ten dzień styczniowy, który skrzy się do słońca kwarcem drobin śniegu i wydaje się, że świat zastygł w milczeniu, a nagle słychać charczenie rozszarpywanej przez wilki łani. Dzik był zdemobilizowanym żołnierzem z armii Andersa, tylko on mógł utrzymać w ryzach to piekło na ziemi, bo on zawsze wiedział, co trzeba zrobić, gdy jego kierowcy tłukli się w knajpie. Zawsze wiedział, komu przestawić szczękę by zaprowadzić porządek. Dzik miał dar przewodzenia wilkom, ludziom, którym krew wyostrzała zmysły. W Piekle zbiorowisko ludzkie było watahą, to że lała się tam krew nie znaczyło, że nie było tam praw. Były prawa, tylko wilcze. Dzik był przewodnikiem, reszta musiała być podległa, choć kilku rzuciło już wyzwanie Dzikowi, ale musieli odejść albo zabierał ich ambulans Dodge do miasta powiatowego z obrażeniami gdzie w protokóle milicji było napisane: „Niebezpieczny wypadek w lesie.” Dzikowi zależało na dwóch rzeczach, by przewodzić tej krwawej zgrai i by jego służbowy Willys MB był zawsze zadbany i sprawny. Wszystko można byłoby powiedzieć o tej bazie zwanej Piekłem, ale nie to, że nie dają radę. Pracowali tak, jak pili, do krwi, bo to byli ludzie, którym krew wyostrzała zmysły. Pośród „podległych” był człowiek o imieniu Grzegorz. Uporczywie rzucał wyzwania Dzikowi, ale ten zawsze go zwyciężał, zwyciężał go doświadczeniem, zimnym wyrachowaniem i kalkulacją, zwyciężał go tymi szarymi nieodgadnionymi pozbawionymi emocji oczami, ale Grzegorz nigdy nie odszedł mimo zwichniętej szczęki, mimo noża w żebrach, no wtedy o mało nie odszedł, ale nie z własnej woli tylko z braku krwi. Dzik był zwycięzcą, ale Grzegorz był niezwyciężony, zawsze się podnosił i z tym tępym uporem rzucał kolejne wyzwanie. Dzik po kolejnej krwawej rozprawie w knajpie u starego Reifa zapytał leżącego na drewnianej podłodze Grzegorza:
- Zawsze tak będzie? Dlaczego nie odejdziesz?
Grzegorz wypluł z ust krew i rzekł:
- Bo mam w życiu tylko tę nienawiść do ciebie skurwysynu i to mnie jeszcze trzyma w całości.
Piekło rozwiązali w 53 roku, jak to w papierach oględnie napisano: „Nierentowność zasobów ludzkich.”
Ostatni dzień w Piekle, wszyscy się krzątają pakując skromny dobytek i ten człowiek zwany Dzikiem stojący na drewnianym ganku w rozkroku, tak jak stał zawsze przed bójką, można by to określić czujnym spokojem. To był koniec Piekła.
Dzik zaczekał aż wszyscy się wynieśli, wsiadł do Willysa, zapuścił motor, rzucił niedopałek papierosa na ziemię i ruszył przed siebie.
Grzegorz osiedlił się niedaleko Piekła, ziemi z przydziałów osadniczych było pod dostatkiem i szczęście bądź pech chciał, że Dzik zamieszkał nieopodal, bo chyba obaj niezupełnie chcieli wyjść z Piekła. Baza sprzedawała wysłużone gruchoty. Dzik zakupił swojego służbowego Willysa MB, miło było patrzeć jak śmigają razem po bieszczadzkich żwirówkach. Po dwóch latach Dzik spotkał się z Grzegorzem w knajpie u starego Reifa, wypili po dwie setki i Dzik rzekł:
- A wiesz, Willysa mi ukradli skurwysyny… diabelskie pomioty.
Grzegorz nic nie odpowiedział, przyniósł jeszcze po jednej setce, wypili i się rozstali. Mieszkali od siebie tylko kilka kilometrów nędznej drogi, często się później spotykali i często pili wódkę, i często wspominali czasy i ludzi, którym krew wyostrzała zmysły. Dzień za dniem, noc za nocą prowadzi cie do śmierci, jak podstępny kat. I przyszedł czas Grzegorza. Starość położyła go w szpitalu, zmożony chorobą patrzył się na swą gasnącą świecę, wiedział to i czuł, bo to był człowiek lasu. Zapytała się rodzina przy jego wezgłowiu czy może księdza sprowadzić.
- Nie, nie chcę księdza, Dzika wezwijcie…!
Ktoś przywiózł wezwanego z pobliskiej wioski. Grzegorz poprosiłby wszyscy wyszli, gdy zamknęły się drzwi rzekł do Dzika:
-Muszę ci coś wyznać…
- Wiem, co.
Zapadło ciężkie milczenie.
- Wiesz, co!? – zdziwił się Grzegorz.
- To ty mi zwinąłeś mojego Willysa i masz go w stodole pod sianem, trzymałeś go tam 40 lat…
- Dlaczego nie dałeś mi w pysk wtedy w knajpie. – o mało nie podniósł się z łoża Grzegorz.
Dzik wstał z krzesła i spojrzał swymi szarymi oczami, Grzegorz ujrzał w nich ten styczniowy dzień, który skrzy się do słońca kwarcem drobin śniegu i wydawało mu się, że świat zastygł w milczeniu, a nagle słychać charczenie rozszarpywanej przez wilki łani.
Grzegorz oddał ducha bogom. Dzik zamknął mu powieki, nachylił się i rzekł:
- Nie chciałem w ten sposób zwyciężyć, – po czym odszedł.
Dzik nie chciał tak zwyciężyć, ale nie miał wyboru, bo to byli Ludzie-Wilki, ludzie, którym krew wyostrzała zmysły…
R