Pluszowa papuga
już nie straszy gołębi
Siedzę w kuchni Krakowskiego mieszkania, gdzie córka moja RoseMary ulokowała swe istnienie świeżej licealistki i
patrzę na bujającą się kolorową pluszową papugę podwieszoną na sznurku z
sąsiedniego balkonu, która miała odstraszać gołębie, które właśnie się wokół
niej uwijają, jeden siada nawet na framudze otwartego okna, zza którego widać
dziedziniec, okolony z czterech stron murami kamienic. Na nim uwięzione duże
drzewo, które drapie się swymi konarami po tych szarych ścianach, jak istota,
która wpadła do głębokiej studni. Zastanawiam się za ile lat drzewo wychyli się
ponad kamienice, jak się bardzo zdziwi, że zobaczy w oddali, podobne sobie,
istoty i wówczas runie cały ten mroczny studzienny świat. Podoba mi się ta kamienica,
jest stara i popękana, a na klatce schodowej trzeszczą stare drewniane schody;
posadzki na półpiętrach, wyłożone są archaiczną glazurą; drzwi zrysował i zestrzępił czas, też są piękne, iluż to ludziom się
uchylały i zamykały.
Czuję się w
tym miejscu trochę jak to drzewo uwięzione na dziedzińcu, jak ta papuga wisząca
na sznurku, czuję odrobinę, że ten świat nie jest mój, z trudem godzę się na
takie proporcje między przyrodą a dziełem człowieka, na to, że zieleń jest
tutaj więźniem. Piszę sobie to już w „Siekierze” i jak przypominam sobie tę
samotność, tego drzewa w studni, to siadam na rower i pędzę do zaginionych
wiosek. Tam się zatrzymuję i patrzę na drzewa „wolne”, na drzewa, które patrzą
na inne drzewa, na drzewa, które dotykają się konarami i tworzą jedność, tworzą
jedność falującego morza zieleni.
Wracam
R