Piękno
jesiennych dni
Nie ośmielę się wartościować, kiedy Bieszczady są
najpiękniejsze, bo dla mnie są cudowne zawsze i wciąż, ale październik jest
wyjątkowy, jak zapłoną barwami te lasy oczy ludzkie nie są w stanie pochłonąć
tych kolorów niezmierzonych. Z dnia na dzień dłonie jesieni jak malarz cieniuje
Bieszczady innym odcieniem. Buczyna szaleje od żółci przez brązy po czerwień,
jawory świecą jaskrawością, a dzikie czereśnie płoną wprost krwistością, osiki
świecą bladożółtym światłem, modrzewie jeszcze zielone, ale kilka już ubrało
październikowe płaszcze żółtobrązowe. Obudził mnie w ten dzień jesieni cudownej
mój grafitowy pies o imieniu Brego, otworzyłem oczy czując na policzku jego
chłodny nos. Chwilę patrzyliśmy sobie w oczy poczym doświadczyłem subtelnej
pieszczoty, otrzymałem obficie oślinionego liza na dzień dobry.
- Dobra już
wstaję – złożyłem psu deklarację.
Poskładałem
się z łoża i spojrzałem w okno, a za nim ta piękna jesień szaleństwem igieł
modrzewi, fruwających liści brzozowych, unoszących się leniwie jak motyle i
liści jaworów drapiących przestrzeń swymi dłoniastymi formami.
- Idziemy do
pracy – rzekłem do psa i wyszliśmy w jesienne Bieszczady niezmiernie uradowani,
że żyjemy i jest nam to piękno dane.
Połowa października darzy ciepłym wiatrem, słońce jeszcze
ofiaruje swą moc, cieszę się ja i cieszy się pies. Docieramy do Siekiery, Brego
parkuje na swojej kanapie za lokalem, a ja pośpiesznie sprzątam, co mam
sprzątać, robię to w pośpiechu, bo wabi mnie ten dzień jesieni i wiem, że jak
go nie zażyję to będę czuł wielki niedosyt. Kończę swe obowiązki i prawie
wybiegam z budynku, idę nad staw i rzucam dzikim kaczkom suchy chleb, są urocze
w tym swoim taplaniu się i pluskaniu, później obserwuję jak osy pracowicie
budują sobie pod blachą gniazdo na zimę, na niebie żeglują żurawie, ich pieśń
wypełnia mnie nostalgią, ale tym razem taką pogodną, pogodzoną z przemijaniem.
Chwilę jeszcze podziwiam pożółkłe liście jarzębin i siadam na rower, bo taki
dzień jest tylko dla przyjemności, tylko tak go można uczcić. Kręcę zawzięcie
na Wetlinę, czegoś mi brakuje, myślę by sprecyzować to łaknienie i odgaduję –
brak mi chrzęstu świerszczy szkoda, że umilkły, bo to taki piękny i kojący szum,
prawie jak szum Solinki tylko bardziej suchy, ale przybyło za to zapachów, tej
cudownej wstęgi słodko – kwaśno - mdłej. Wracam z Wetliny przez zagubione
wioski, poraża mnie falujący ocean kolorów, nie spotykam żadnej ludzkiej
istoty, jest to mój ulubiony stan ducha, samotność to chyba najuczciwsze pojęcie
abstrakcyjnej prawdy. Widać więcej rzeki Wetlinki, odsłoniły ją opadłe liście,
jak zawsze jest piękna a może nawet piękniejsza swym czynem cierpliwym i szumem
kojącym, mógłbym tu umrzeć bez żalu i lęku, mogłoby być tutaj moje niebo i moja
nieskończoność. Wracam przez Buk do Cisnej czuję, że spełniłem ten dzień
godnie, że będzie mi zaliczony do istnienia. Zostawiam rower za Siekierą
wymieniając go na psa, wracamy do domu, mijam Mariusza tnącego żywopłot,
wymieniamy jakieś grzecznościowe zwroty i po nim widzę, że chyba się
postarzeliśmy, że zagarnia nas łagodnie czas, że przytula nas cicho
przemijanie, ale nie lękam się, przyjmuję to pogodnie jak ten jesienny dzień,
trochę mi tylko żal, że nie ma już tej potężnej lipy przy domu Mariusza, bez
tego drzewa jakby nie było też tego domu szkoda, że nie może ono przeżywać tej
jesieni, idę jeszcze do Szamana u niego żałoba – stracili psa, patrzę na tych
ludzi dzisiaj i najbardziej odczuwam tę jesień po ich twarzach i ich skroniach,
czyżby bardziej to była jesień nas ludzi niż tej jesieni, chyba tak o ona
odrodzi się po zimie, a my nie, my pójdziemy już w drugą stronę, tę jesienną,
ale tym bardziej cieszę się tym dniem więdnących liści, bo to są darowane
godziny, dni, miesiące przypisane do naszego istnienia. Pniemy się pod górę
Horb z psem Bregiem i ja jestem szczęśliwy i on jest szczęśliwy, bo żyjemy i
czujemy to piękno jesiennych dni.
R