Mietek musi wrócić za kraty, a Baflo do szpitala

 

Wieś naszą senną przykrył puch białego śniegu, wiatr bawi się przesypując tą białą substancję z kąta w kąt. Późnym popołudniem zmierzam do pracy, dziwię się sobie samemu, bo jakoś szybko nabyłem pełną akceptację dla tego chłody. Przechodząc między sklepami ciśniańskim spostrzegam Mietka stojącego po lewej stronie drogi, a po drugiej Andrzeja Mulendę, jego niedoszłą ofiarę. Odkąd Mietek powrócił z miejsca odosobnienia nie rozmawiają ze sobą, nie dziwię się, to chyba dość poważna trauma, mieć Mietkowy nóż w bebechach. Podchodzę do Andrzeja i symuluję ręką ciosy w brzuch ostrokrawędzistym narzędziem, krzycząc przy tym:

-Patrz Mietek, tak to było! Robimy wizję lokalną.

Jędrek śmieje się szczerze, a i Mietek przez skąpy uśmiech komentuje:

-To chyba Ty byłeś. Idź na policję i się przyznaj…

Po czym dodaje:

-Dwudziestego muszę wrócić.

-Po, co? – pytam.

Mietek zawile coś wyjaśnia, że prokuratura jedna zrobiła tak, a ta druga chce inaczej i pilnie potrzebują Mietka w pierdlu.

-To chujowo, tak przed świętami, nie będziesz mógł się najeżać i gwiazdkę wigilijną na niebie będziesz widział w kraty… - tym wywodem wyraźnie nie dodaję otuchy skazanemu na Shawshank.

Żegnam się po jednej stronie drogi z Andrzejem, a po drugiej z Mietkiem i idę do pracy. O tej porze roku niewiele się dzieje. To i dobrze, bo można sobie przetrawić czas na tym, na czym się chce. Siedzę za barem i porządkuję jakieś zamierzchłe zapiski. Słyszę skrzyp diabelskich drzwi i widzę twarz Bafla, która wniosła się na jego korpusie. Przyglądam się mu z zainteresowaniem jak lekarz dokonujący autopsji zwłok, odkrywam cudownie rozlane limo, z cztery sińce jak zgnite jabłka świecące swą czernią między baflowymi uszami. Obdarcie nosa jak po awaryjnym hamowaniu i jeszcze kilka pomniejszych uszkodzeń.

-Baflo, zderzyłeś się z traktorem? – zapytałem

-Nie, niosłem narąbane drewno i byłem już przed drzwiami, a tam leżała żółta kaczuszka na kółkach, małego Adasia i się na niej wyjebałem, poleciałem po schodach na dół, a to drewno za mną i zatrzymałem się na parterze, tzn zatrzymały mnie tam stojące rowery, bo poleciałbym przez drzwi na pole, a tam jest jeszcze kilka schodów. Napiłbym się wina – przerywa Baflo.

-Może jedź do szpitala, bo masz strasznie ten ryj skancerowany – mówię, nalewając Baflowi małe wino.

-Zobaczę, może pojadę – odpowiada smętnie i siorbie „specjał”

Wracam przed północą do domu, zatrzymuję się na łąkach i spoglądam w pełnię księżyca, która romantycznie kryje się w gałęziach bezlistnych jesionów i myślę o tych przymusach powrotów ludzkich w miejsca, gdzie niekoniecznie chce się wracać. O tych przymusach powrotów do takich mrocznych krain jak przeszłość, powrotów do bólu pierwotnego istnienia. Patrzę na pełnię księżyca, która nie bawi się już w chowanego i wyobrażam sobie, że to co widzę to wielka, lekka i jasna piłka czystego sumienia, a tę piłkę w grudniową noc odbija Baflo z Mietkiem na grudniowej łące, ale za chwilę mróz na policzkach przypomina mi, że muszę wracać do domu...

 

Powrót

                                                                                                                                                  R