Harley
Davidson WLA42
Za płotem po sąsiedzku, obok domu mojego kolegi z dzieciństwa
mieszkał pan Władysław, dzięki niemu wszystkie bachory w mojej wsi wiedziały,
że Harley WLA wygrał wojnę, że Harley to liberator, że jeździł po drogach i
bezdrożach od Władywostoku po Ocean Atlantycki na wybrzeżu Francji, od Szkocji
w obozach szkoleniowych armii po piaski Afryki. Staliśmy w trójkę ledwo
wychylając głowy nad sztachety i patrzyliśmy zafascynowani jak pan Władysław
siedzi na pniaku przed swym Harleyem. To był koniec lat siedemdziesiątych, a
starsi koledzy mówili, że pan Władysław ma ten motocykl od zawsze. Maszyna była
podrapana, błotniki trochę pogięte, skórzane siodło sczerniałe i nie raz
słyszeliśmy jak pracuje silnik, ale nigdy nie widzieliśmy żeby właściciel na
tym motocyklu jechał. W pogodne, słoneczne dni wyprowadzał maszynę z szopy i
odpalał na chwilę, a najczęściej kładł go na boku, płytą pancerną osłaniającą
silnik od siebie i tak siedział na tym pniaku, palił papierosa i w dłoni
trzymał coś na srebrnym łańcuszku. Staliśmy przy tym płocie na palcach nóg, by
lepiej widzieć, bo był to dla nas fascynujący rytuał, ten stary człowiek, ta
stara maszyna i te tajemnicze przedmioty na łańcuszku. Mój kolega Darek odważył
się kiedyś zadać pytanie panu Władysławowi:
- Proszę
pana, a był pan na wojnie?
- Byłem.
- A widział
pan trupa faszysty?
- Widziałem,
a nawet sam ich produkowałem.
- A straszny
jest taki trup?
Pan Władysław zaciągnął się papierosem i rzekł przez zaciśnięte
usta:
- Pierwszy
straszny, a następni już nie.
- A ile pan
zrobił tych trupów?
- Za mało,
zdecydowanie za mało… No, zmykajcie dzieciaki, bo muszę tu jeszcze chwilę
posiedzieć w spokoju.
Biegliśmy z drugiej strony podwórka, wdrapywaliśmy się na starą
gruszę i po kryjomu obserwowaliśmy pana Władysława. Siedział tak jeszcze chwilę
i kołysał się mu w dłoni ten łańcuszek z tymi magicznymi przedmiotami, dopalał
papierosa do końca, wstawał, chował łańcuszek do zszarganej czasem kurtki
battledress z naszywką na rękawie Poland, następnie podnosił Harleya i wtaczał
go do szopy. W każdy słoneczny dzień biegliśmy sprawdzaćHHHhhhhhhhhhhhhhhnmmngfkjgjffddfffddfsdasa czy pan
Władysław siedzi na podwórku przy swej maszynie i jeśli któryś z nas to
stwierdził biegł po resztę ekipy z wrzaskiem:
- Szybko
chłopaki, wyprowadził motor!
I czepialiśmy się płotu, a Darek najodważniejszy z nas pytał:
- A proszę
Pana, czy był pan na pustyni?
- Byłem.
- A gorąco
tam jest?
- Bardzo.
- A jak
człowiek nie ma wody to umiera?
- Umiera.
- A po co
się pan bił o pustynię, jak tam nic nie ma i to nie jest Polska?
- Biłem się,
bo tam byli faszyści.
- I też pan
robił z nich trupów?
- Robiłem.
- A dlaczego
pan na nim nie jeździ, na tym motorze?
- Dzieciaki
zmykajcie nie wasz interes…
Przestraszeni przenosiliśmy się na naszą partyzancką gruszę i
patrzyliśmy na pana Władysława jak siedzi na pniaku, zaciąga się papierosem i
patrzy na te przedmioty dyndające na srebrnym łańcuszku. Pan Władysław był dla
nas bogiem greckim, który pokonał tytanów, był dla nas ideałem, bo miał Harleya
z wojny i robił z faszystów trupów. Ta WLK-a była piękna, była pomarszczona i
szorstka jak ściągnięta życiem skóra na twarzy pana Władysława, razem stanowili
cud harmonii człowieka z materią, marzenie chłopięce, jeździć na Harleyu WLA42
i robić z faszystów trupów. Zadręczaliśmy przez ten płot pana Władysława aż w
końcu oswoiliśmy go z naszą obecnością i kiedy widział nasze rozczochrane łby
nad płotem, patrzył przez chwilę swoimi przenikliwymi, ale łagodnymi oczami i
kiwając ręką mówił:
- Chodźcie
tu pędraki.
Biegliśmy do furtki i siadaliśmy na trawie, gospodarz odpalał
„Popularnego” od wojskowej, amerykańskiej zapalniczki na benzynę i zaczynał
opowiadać, a my siedzieliśmy milcząco i bez ruchu jak na żadnej lekcji w
szkole.
Opowieść I:
We wrześniu 39-go z moim kuzynem zostałem zmobilizowany i zanim
dotarliśmy do jednostki, zanim pobraliśmy mundury i broń wojna się już kończyła,
nie zdążyliśmy nawet strzelić do tych pieprzonych faszystów, ten karzeł z
wąsikiem zabrał nam w ciągu jednego miesiąca wszystko, kraj, spokój, wolność,
flagę i godło. Wróciliśmy do domu i zewsząd dochodziły wieści, że aresztują już
żołnierzy wrześniowych i wywożą do Stalagów i Oflagów, bądź na roboty.
Wypiliśmy z Janem kuzynem moim flaszkę w karczmie u Żyda w Cisnej, karczma
nazywała się pięknie – Sommera. Stary Żyd przeczuwał coś, że to nic z tego nie
będzie dobrego, postawił nam drugą okowitę i uradziliśmy z Jankiem, że idziemy
jutro o świcie na Węgry, a później na Rumunię za polskim wojskiem, które tam
się ponoć grupuje. Przyrzekliśmy sobie, że nie będziemy niewolnikami Adolfa, że
wrócimy do wolnej Polski, bo mieliśmy poczucie, że jesteśmy żołnierzami i nikt
nas nie zwolnił z przysięgi. Pożegnaliśmy się z karczmarzem i też radziliśmy mu
żeby uciekał z tego miejsca, bo wielu słyszało, co ten pieprzony pomiot robił
Żydom przed wojną. Na drugi dzień o świcie byliśmy już w drodze, kierowaliśmy
się na
Zaczęło padać, pan Władysław rzekł:
- No dobra
dzieciaki dokończymy, kiedy indziej.
Wstał i
chwyciwszy Harleya za kierownicę popchał go do szopy. Nie przeszkadzał nam
deszcz, chcieliśmy słuchać dalej, ale pan Władysław był stanowczy i
rozbiegliśmy się do swoich domów. Nie mogliśmy się doczekać następnego dnia,
gdy pan Władysław wypcha swego Harleya z szopy. To czekanie było ponad miarę
dziecięcej cierpliwości, ale ziściło się. W niedzielę, w piękny słoneczny dzień
zobaczyliśmy pana Władysława siedzącego na swoim pniaku przed WLK-ą. Czepiliśmy
się płotu i Darek zapytał:
- Proszę
pana opowie nam pan, co było dalej?
- Chodźcie –
skinął głową.
Opowieść II:
Szliśmy nocami, odarci, brudni i głodni, ale w końcu dotarliśmy
na Węgry, musieliśmy uważać na Słowaków sprzysiężyli się z faszystami, gdy
doszliśmy do Madziarów przywitali nas w tej pierwszej wiosce bardzo serdecznie,
nakarmili, napoili, u nich admirał Horty też orbitował w kierunku nazistów, ale
prości ludzie przychyliliby nam – uchodźcom-żołnierzom nieba. Ludzie ci sercami
wiedzieli, że nasza tułaczka w słusznej i wielkiej sprawie. Internowali nas
tam, ale nie silili się nas bardzo pilnować, uciekliśmy i wędrowaliśmy cały
czas na południowy wschód, zewsząd dochodziły wieści, że w Syrii formuje się
wojsko polskie, nie wiedzieliśmy nawet, co to ta cała Syria, wiedzieliśmy
tylko, że chcemy walczyć i kopnąć w dupę tego karła z wąsikiem. Nigdy nie
myślałem, że zwiedzę tyle świata, dotychczas nie wyjeżdżałem często z Cisnej
chyba, że do Leska miasta powiatowego, a podczas tej wędrówki zobaczyłem, jaki
świat jest ogromny, i że ludzie w większości są przyjaźni i dobrzy, są tacy
sami jak w naszej wiosce, czasami trafi się jeden skurwysyn, ale przeważająca
część poda ci rękę w nędzy. W czerwcu 40-go roku dotarliśmy do Syrii, tworzono
tam Samodzielną Brygadę Strzelców Karpackich jeszcze z mandatu francuskiego,
ale Hitler rozprawił się z żabojadami i przejęli nas Anglicy. Dostałem mundur i
karabin, przechodziliśmy mordercze szkolenie, ale nikt nie narzekał, bo
zdawaliśmy sobie sprawę, że uczestniczymy w czymś wielkim, że zaczniemy walczyć
o naszą ojczyznę, o wszystkich, którzy zostali w kraju, o rodziny, znajomych i
naszego karczmarza starego Żyda z Sommery. Byliśmy szczęśliwi, że nie musimy
się ukrywać po stodołach w Cisnej tylko mamy w dłoniach karabiny i będziemy
poić pustynię faszystowską krwią.
Zza ogrodzenia dało się słyszeć nawoływania
matki Darka, musieliśmy iść, a ciężko było się oderwać od słów pana Władka.
- To my
przyjdziemy jutro, możemy? – zapytałem.
- Jak będzie
ładna pogoda to przyjdźcie.
Rozpierzchliśmy się do chałup i nie mogłem
zasnąć, tylko wyobrażałem sobie tę pustynię podlewaną krwią faszystów. Na drugi
dzień w szkole nie mogliśmy usiedzieć w ławkach, a gdy zabrzmiał ostatni
dzwonek pędem ruszyliśmy do pana Władka. Siedział już na swoim miejscu i w
dłoni trzymał szmatę, którą wcześniej czyścił Harleya.
- My
dokończymy – zadeklarowałem pomoc.
Bez słów pan
Władek rozdarł szmatę na kilka części i wręczył nam. Czyściliśmy nawet czyste,
po kwadransie na motocyklu nie było nawet śladu kurzu. Pan Władek wstał,
obszedł Harleya i wskazał palcem kilka miejsc mówiąc:
- No
żołnierze, jeszcze tutaj…
Dopucowaliśmy
zausterkowane miejsca i byliśmy niesamowicie dumni, że pan Władek powiedział do
nas żołnierze.
- A opowie
nam pan, co było w tej Syrii?
- Opowiem, a
co mam z wami zrobić, na czym to skończyłem?
- Skończył
pan jak dali wam mundury i karabiny.
Opowieść
III:
- A tak,
pamiętam. Przeszedłem kurs sapera, nauczyłem się ile potrzeba trotylu żeby
wysadzić czołg, a ile żeby rozwalić budynek. Podobało mi się to, miałem w dłoni
potężną siłę, tylko że była to siła niszcząca i trzeba było uważać żeby samemu
nie wysłać się w zaświaty. Z Syrii przewieziono nas do Aleksandrii w Egipcie. W
marzeniach nawet mi się nie roiło, że zobaczę afrykańskie miasto założone przez
Aleksandra Macedońskiego. Tutaj pokazano nam dopiero prawdziwy czar pustyni, w
Cyrenajce ten faszysta Rommel oblegał Tobruk, zaokrętowali nas i z Aleksandrii
popłynęliśmy do tej nadmorskiej twierdzy. Od sierpnia do końca roku walczyliśmy
w Tobruku. Wiele razy mnie i Janka o
mało śmierć nie dopadła, ale widocznie nie miała jeszcze konkretnych planów z
naszymi osobami. Po odblokowaniu twierdzy przerzucili nas pod Gazelę, tam
daliśmy Rommelowi niezłego łupnia, wysłałem do nieba sporo faszystów,
rozkładałem miny i mówiłem do Janka:
- Każdy trup
na tej pustyni przybliża nas do domu, każda śmierć w piachu to życie w Polsce.
Po Afryce
rozformowali naszą SBSK i utworzono dywizję, utknęliśmy na dłużej pod Monte
Cassino. Janek został tam sanitariuszem, nie była to łatwa robota, ja byłem
saperem zakopywałem i odkopywałem, uzbrajałem i rozbrajałem miny. Kiedyś w nocy
poszedłem na ochotnika, za kolegę, który się rozkleił, każdy miał taki czas a
wtedy łatwo było dostać kulę, bo nie wierzyłeś, że przeżyjesz… poszedłem i
wróciłem, ocalałem ja i on. Z Jankiem spotkałem się znowu po tej rzeźni na
Cassino to, co tam przeżyłem odmieniło mnie, tyle śmierci, tyle bólu i strachu
ile się zmieściło we mnie pod tym przeklętym klasztorem odmieniło mnie i nie
wiedziałem czy jeszcze jestem człowiekiem, nie zastanawiałem się nad niczym
innym tylko żeby żyć i zabijać, w oczach miałem cały czas twarze mych poległych
kolegów. Czyściłem karabin, sprawdzałem zamek, oliwiłem, pakowałem wszędzie
amunicję i czekałem, czekałem, kiedy pójdziemy ich zabijać. Nigdy nie
przypuszczałem, że czasy, w których się urodziłem dadzą mi prawo pozbawiać
życia innych ludzi, i że będę ich traktował jak nieludzi. Mieliśmy kapelana,
ale przestało mnie to obchodzić jak zobaczyłem trupa kapelana faszystów.
Pomyślałem sobie „i co, jeden bóg a modlimy się do niego my i oni, i o co się
modlimy – żeby dał nam zabić ich, a oni żeby dał im zabić nas?”.
- Dzieci,
żeby już nigdy nie było wojny, bo jak się raz w nią wdepnie, to nieraz później
lepiej żywym z niej nie wyjść, bo to jakbyś wyszedł z piekła. Pan Władek
wyciągnął papierosa i odpalił od tej wojskowej zapalniczki, patrzyliśmy z uwielbieniem
na tego człowieka, na jego zieloną zapalniczkę i na jego Harleya WLA, to był
dla nas bóg.
- No
dzieciaki, dokończymy, kiedy indziej, muszę jeszcze nakarmić kury i króliki.
Niechętnie
ruszyliśmy do domów smętnie oglądając się na podwórko pana Władka gdzie tkwił
jeszcze tam paląc papierosa i zauważyliśmy, że wyciągnął ten łańcuszek z
tajemniczymi przedmiotami. Darek rzekł:
- Zapytajmy
się następnym razem, co to jest.
I
pobiegliśmy jeszcze na chwilę w stronę pomnika obrońców Cisnej przed UPA, by
pobawić się w wojnę i robienie z faszystów trupów. Kilka dni pod rząd lało i
nie widzieliśmy pana Władka, ale w sobotę zaświeciło cudownie słońce nad Cisną,
więc
- Dzień
dobry, skończył pan wtedy opowiadać o Monte Cassino i co było dalej? – zapytał
niecierpliwie Darek.
- Siadajcie
skończymy to dzisiaj, dzień piękny i czasu dużo.
Opowieść IV:
Ci z nas, którzy przeszli żywi przez tę górę, ten piekielny
klasztor, wszyscy byli już innymi ludźmi, utwardziło to nasze serca i dusze.
Staliśmy się braćmi krwi, teraz Niemcy bali się nas, a nie my ich. Wojna się
kończyła, dotarliśmy wiosną pod Bolonię, dowódca powiedział, że jak wejdziemy
do tego miasta, to Hitler już zdechnie. Cieszyliśmy się bardzo, kilka lat
tułaczki to i tęsknota za ziemią bieszczadzką wezbrała w sercu, powoli
zaczęliśmy wierzyć, że wrócimy żywi.
- Kryć się,
snajper!
Przywarliśmy
do ziemi w bezpiecznym miejscu. Byliśmy tylnią strażą naszego oddziału i nie
mieliśmy żadnego pancernego pojazdu, wszystkie carriery poszły przodem,
obserwowaliśmy przez lornetkę pole, na którym leżał Janek, podnosił dłoń dając
znać, że żyje. Do zmroku było jeszcze z godzinę, była to najdłuższa godzina w
moim życiu, musieliśmy czekać by dojść do Janka. Dowódca zapytał się kto
pójdzie. Zgłosili się wszyscy, ale ja nalegałem. Wziąłem tylko pistolet i
poczołgałem się, dobrnąłem jakoś do niego leżał blady i trzymał się za brzuch,
przytuliłem go i powiedziałem:
- Będzie
dobrze, zobaczysz wrócimy razem do wsi tak jak żeśmy razem z niej wyszli.
Janek z
trudem odpowiedział:
- Władek,
jest źle. Dostałem dwa razy we flaki, Władek ze mną koniec.
Zerwał z
szyi ten srebrny łańcuszek, na którym miał przewleczony wilczy kieł, który dostał
od swego ojca i który zawsze przynosił mus szczęście i odwagę, ledwo rzekł:
- Władek weź
ten kieł do Cisnej i przyrzeknij mi, że wykończycie tego skurwysyna.
Płakałem,
nie mogłem nic powiedzieć tak mi się ścisnęło gardło. Wiedziałem, że z Jankiem
jest źle, ale nie przyjmowałem tego do wiadomości, odparłem:
- Sam
zaniesiesz ten wisiorek, a tego skurwysyna zajebiemy.
Zacząłem coś
do niego jeszcze mówić i nie zauważyłem, że ręka z wilczym kłem na łańcuszku
opadła bezwładnie, a na twarzy zastygł jakiś dziwny spokój. Tarmosiłem i
szarpałem krzycząc:
- Janek,
kurwa! Nie możesz mi tego zrobić! Janek, kurwa, mamy razem wrócić! – ale po
chwili dotarło do mnie, że to koniec.
Schowałem
łańcuszek do kieszeni kurtki i odczołgałem się do swoich. Wiedzieli po mojej
twarzy wszystko, powiedziałem tylko:
- Przed
świtem podczołgam się do Janka żeby mnie ten skurwysyn nie widział i wystawię
wam go.
Nie spałem
już w ogóle. Kilka godzin siedziałem i wpatrywałem się w mrok gdzie Janek leżał
przy motocyklu. Godzinę przed brzaskiem ruszyłem, doczołgałem się i przylgnąłem
przy Janku, mówiłem do niego z pół godziny o tym, co razem widzieliśmy na
pustyni i w górach jak szliśmy do Syrii, tuliłem go jakby żył, a kiedy pojawiło
się słońce na horyzoncie po prostu wstałem, nie zależało mi już na niczym tylko
żeby ten skurwysyn był jeszcze w tym lesie na drzewie i żeby strzelił i żeby
chłopaki zobaczyli skąd i otworzyli ogień ze wszystkiego, co mają i żeby nie
spudłowali.
Strzelił, poczułem draśnięcie jak brzytwą na przedramieniu,
spudłował, bo
- Weź to
Władek dla Janka, ten skurwysyn miał na szyi.
Pan Władek
wyciągnął łańcuszek i zobaczyliśmy ten szwabski, żelazny krzyż i kieł wilka.
Zauważyliśmy, że panu Władkowi spływają łzy po policzkach, chcieliśmy być
delikatni, więc szturchnąłem Darka w bok i powiedziałem:
- To my
przyjdziemy jutro proszę pana.
Idąc
odwróciliśmy się jeszcze i zobaczyliśmy jak pan Władek wpycha Harleya do szopy
i teraz wiedzieliśmy, dlaczego na nim nie jeździ, teraz wiedzieliśmy, że tamten
dzień nigdy się nie skończył dla niego, ten dzień, gdy wystawił tego snajpera i
zginął Janek, i wiedzieliśmy, że ostatni raz dla pana Władka to ten Harley
jechał w 45-tym roku. Pan Władek i jego maszyna byli dla nas boskim światem
chłopięcych marzeń o życiu i śmierci, pan Władek opowiadał nam, że tę swoją
WLK-ę kupił ze spółdzielni mleczarskiej w 54-tym roku, i że ona była po
pierwszej armii wojska polskiego z Rosji, i też dużo by ta maszyna opowiedziała
gdyby mogła.
Pan Władek umarł w 98-ym roku, a Harleya rodzina sprzedała,
widzieliśmy jak go pakowali na Żuka. Stałem na poboczu drogi i było mi smutno,
bo to było sprzedawane coś więcej niż kawał metalu, to było sprzedawane życie
człowieka i jego historia. Harley WLA42 to piękna maszyna, ale jego czar ma
głęboki sens z historią pewnego człowieka, który sprostał swoim czasom, by
tworzyć przyszłość dla nas, przyszłość zbudowaną na fundamentach walki o
wolność w imię słusznej sprawy. Za ten nasz istniejący świat niektórzy
zapłacili najwyższą cenę - cenę własnego życia i jeżdżąc na takim pięknym
„liberatorze” pamiętam pana Władka, pamiętam tego pięknego człowieka, żołnierza
SBSK, pamiętam jego piękne życie, a obok tego Harleya WLA. Dzisiaj stoję przed
swoją WLK-ą za Siekierezadą, patrzę na nią tak jak pan Władek patrzył na swoją
myśląc o życiu i śmierci Janka, ja dzisiaj patrzę na ten ładny motocykl i myślę
o życiu i śmierci pana Władka. Wyciągam z kieszeni ten żelazny krzyż z wilczym
kłem, który dostałem od pana Władka i wkładam go do sakwy Harleya, jeszcze
chwilę stoję przy motocyklu i przypominam sobie ile bólu było w jego
spojrzeniu, gdy zamyślony ćmił papierosa, chyba dobrze się stało, że słowa,
które usłyszeliśmy nie rozwiały się jak ten dym z papierosa. Wpycham motocykl
do szopy i długo jeszcze nie mogę stamtąd odejść, brakuje mi panie Władku
opowieści o pańskim życiu, brakuje mi pańskiego życia panie Władku…
R