Ford GTBS „Burma” – Bomb Service
Ford Burma „Cargo” z
paką wysoko osadzoną nad tylnymi bliźniakami sprawia wrażenie potężnego
samochodu, kierowca siedząc w kubełkowym fotelu odwracając się nie ma szans
zobaczyć co jest z tyłu. Inaczej jest w przypadku Birmańczyka Bomb Service, który bezpośrednio na ramie nośnej ma drewnianą
platformę zespoloną standardowymi stalowymi taśmami US Army,
które występują również, w Dodge’ach, Studebaker’ach i „Dżemsach”. Bomb
Sernice zbiornik paliwa ma przeniesiony za fotel szofera, a tam gdzie występuje
bak paliwa w modelu „Cargo” ten ma długą skrzynię narzędziową, po drugiej
stronie koło zapasowe w pionie, a na pace dźwig-suwnica z ręcznymi wciągarkami.
Ford Bomb Service wydaje się o wiele smuklejszym
pojazdem, a często pracował bez tylnich bliźniaków tylko na pojedynczych,
kołach co jeszcze bardziej dodaje mu lekkości. Tylne koła schowane są pod
półokrągłymi, szerokimi błotnikami. Z tym pyskiem
buldoga Ford Burma Bomb Service
prezentuje się z każdej strony wspaniale, krzyczy swoim wyglądem „podejmę się
każdej roboty i nie dam ciała”. Rzędowa szóstka „dolniak” charakteryzuje się wielką kulturą pracy i
dostarcza użytkownikowi dużo radości przy wspólnym wysiłku. Taki piękny Ford
Bomb Service robił w bazie bieszczadzkiego przedsiębiorstwa
państwowego zajmującego się zrywką drewna. Ford ten pracował zgodnie ze swoim przeznaczeniem,
jako pojazd zabezpieczenia technicznego, a czasami kierowca Teodor dorabiał
sobie fuchami zwożąc metry i rozpisując je na innych kolegów. Przedsiębiorstwo
oprócz całej menażerii unrowskich sprzętów posiadało również stajnie koni
zimnokrwistych, którymi wozacy dociągali metry i dłużycę w miejsca dostępne
pojazdom. Jednym z tych „komandosów” był Lucjan, którego nazywali tam Człowiek
Koń, potrafił tak wyszkolić chabetę, że ta robiła wszystko na komendę. Posiadał
niezwykły dar porozumiewania się z czworonogiem i widać było, że to, co robi to
jest miłość jego życia. Przy flaszce wódki w niedziele Teodor i Lucjan, którzy
razem przyjechali w te piękne góry, jako kumple z wojska kłócili się serdecznie
nad przewagą maszyny lub konia w lesie. Cokolwiek wynikało z tej kłótni
sensownego nikt o tym nie wiedział, ale było widać, że zarówno Teodor jak i
Lucjan nie zamieniliby się z nikim na inne życie. Teodor mógł całymi dniami
wychwalać swojego Forda, a Lucjan swojego kasztana o imieniu Bies. Przywarą
ludzi zajmujących się elementarnymi pracami jest szczerość i zbytnia ufność w
stosunku do innych ludzi. Takie cechy determinują te istoty do pozostawania
przy swoich pasjach przez całe życie, czyni z tych ludzi wiernych wyznawców
codzienności.
Kompani rozpijali w
sierpniowy dzień flaszkę wódki, a przed nimi na łące pasł się Bies. Lucjan
podniósł flaszkę ze stołu, zszedł z drewnianego ganku baraku i przemierzywszy
połowę odległości w stronę konia postawił butelkę na ziemi. Wrócił z powrotem i
gwizdnąwszy krzyknął:
- Bies,
przynieś panu flaszkę!
Koń leniwie
podreptał w stronę obiektu, uważnie chwycił w pysk
butelkę i przyniósł pod barak.
- Widzisz
jak precyzja? To się nazywa robota. – pochwalił się
Lucjan.
Teodor w
odwecie rzekł:
- Dawaj tę
flaszkę to ja ci też pokarzę, co znaczy precyzja.
Ustawił ją
na pniaku przed szerokim zderzakiem Studebaker’a z
wciągarką. Odpalił swojego Forda i podjechał naprzeciwko:
- Zamknę
oczy, a ty mów mi ile metrów, a później centymetrów. Jak nie docisnę ją swoim
zderzakiem lub jak pęknie to postawię litra.
- Sześć
metrów, pół metra, dwadzieścia centymetrów, trzy centymetry – naprowadzał
Lucjan i tak jak mówił Teodor docisnął flaszkę zderzak w zderzak, że nie można
jej było wyciągnąć, ale też nie pękła.
Powracający
kierowcy z pobliskiego, powiatowego miasta widząc te zmagania sarkastycznie
komentowali:
- Ci znowu
swoje, mój Bies, mój Ford, mój Bies, mój Ford.
Ale tak na
poważnie imponowała im ta bezbrzeżna miłość Teodora do Forda, a Lucjana do tej
wrednej chabety Biesa. Przypadek sprawił, że Ford Bomb Service
zyskał przewagę, w drugiej dekadzie września późnym popołudniem w sobotę w
bazie panował rozgardiasz, wszyscy czyścili wyjściowe odzienie, golili się i
pastowali buty, wieczorem w remizie we wsi organizowali potańcówkę. W powietrzu
unosiło się ogólne podniecenie miała być wóda, dobre żarcie a i kobiet sporo,
bo przyjechały spod Brzozowa do pielęgnacji sadzonek. Teodor zaparkował swojego
Forda i ruszył w ślady innych, był już prawie gotów i miał wsiadać na pakę Studebaker’a, który transportował wszystkich na imprezę,
ale nigdzie nie widział Lucjana. Spojrzał na ogrodzoną żerdziami łąkę i pośród
koni nie zauważył nigdzie Biesa, zapytał się:
- Widział
ktoś Lucjana?
- Pewnie
robi jakąś fuchę – padło z paki Studebaker’a.
- No,
ruszajmy już – popędzał jakiś spragniony.
Samochód
ruszył, a Teodor w ostatnim momencie zeskoczył z paki, zdążył się jeszcze kogoś
zapytać, na jakim oddziale dziś miał być Lucjan. Nie przebierając się wskoczył
do Burmy i odpalił ją.
- To
niedaleko, jakieś trzy kilometry od Falowej – powiedział sam do siebie.
Skończyła
się wkrótce żwirówka i trzeba było zredukować na jedynkę i piąć się kilkaset
metrów w górę po grudach zeschłej gliny. Wreszcie wyjechał na zrąb, zatrzymał
Forda, zgasił motor i nasłuchiwał. Z polany po prawej usłyszał zdecydowaną
przemowę Lucjana:
- Ty jebany, chodzący składzie koniny nastąp się i podaj orczyk,
ty pierdolony lądowy kaszalocie jak stąd wyjdę to cię żywcem przemielę i zrobię
z ciebie kabanosy dla całej brygady. Teodor podszedł tam i chwile patrzył jak
biedne konisko znosi puste butelki po wódce, które zostały porzucone przez
biesiadujących pracowników leśnych i układa je przy swoim panu, a ten wrzeszczy
nie słysząc nawet, że podjechał samochód, bo uszy miał już zalane błotem, a na
nim leżał kloc świerka, który wduszał go w tę rozjeżdżoną koleinę. Teodor
wrócił do Forda odpalił go i cofnął, podczepił linę z wysięgnika do kloca i
podciągnął go korbą wyciągarki. Kloc uniósł się Teodor zeskoczył z paki i
wyciągnął Lucjana z tej pułapki, a konisko stało z następną flaszką w pysku i z zainteresowaniem przyglądało się tej całej akcji.
Lucjan ze złamanym żebrem leżał na pace Forda i mówił do Teodora:
- Aleśmy ci
z Biesem sztuczkę zaprezentowali.
- Sztuczka
jak sztuczka, najważniejsze, że błoto cię nie zalało, nie martw się jeszcze go
nauczysz.
Teodor
odwiózł Lucjana do bazy i przeładowując go do sanitarki Dodge’a,
która miała odwieźć go do powiatowego szpitala rzekł na pocieszenie:
- Nie martw
się ten wypadek nie świadczy o wyższości mojego Forda nad twoim Biesem, mogło
być odwrotnie a jak wrócisz to pierwszy piszę się na tę sztuczkę z flaszką.
Lata tak szybko mijają, że i te czterdzieści lat też szybko
minęły Teodor wyjechał Fordem Bomb Service na tę
polanę gdzie błoto o mało nie pochłonęło Lucjana, zatrzymał się i popatrzył na
las. Wysiadł i powoli ruszył w kierunku pniaka nieopodal, usiadł na nim i z
radością ogarnął wzrokiem Birmańczyka, na którym lśnił świeżo położony lakier oliv drab, a na masce od szablonu niebieskimi literami
jaśniał wymalowany napis USN.
- Dobrze, że
udało mi się ciebie zachować – rzekł do pojazdu – Lucjana już nie ma wśród nas,
Bies zdechł z trzydzieści lat temu, a i ja już czuję oddech śmierci na plecach,
trzeba będzie poszukać dla ciebie nowego właściciela, który pojedzie w
przyszłość tą arką przymierza. Teodor wstał, wsiadł do pojazdu zapuścił motor i
ruszył. To był ostatni raz jak byli razem – człowiek i maszyna. To, co
nastąpiło po nich to już zupełnie, co innego…
R