Listopad grzebie sny
Koniec listopada, a ja kręcę sobie na rowerze w kierunku Wetliny. Sycę oczy tymi wyblakłymi brązami barw, połoniny jaśnieją bielą na tle błękitnego nieba, bobry na Kalnicy wybudowały ponad dwumetrowe żeremia, czyżby szykują się na sroga zimę. Brak listowia na drzewach umożliwia wniknięcie w głąb lasu, dostrzega się inne piękno niż w lecie, pogmatwany gąszcz rozmaitych form pni i gałęzi tworzy krainę jakby ze snów wyjętą, rzeka Wetlinka wykazuje w swej toni przejrzystość swoich marzeń. Przed Wetliną dostrzegam na drodze przed sobą Henka Pięknie Przegranego. Koślawym chodem lezie przed siebie środkiem jezdni, cicho podjeżdżam i drę się za jego plecami:
- To ja Bóg, dokąd idziesz człowieku?
Henek zabawnie podskakuje i odwraca się w powietrzu:
- Ale mnie przestraszyłeś, wracam właśnie od Domka, który wczoraj umarł, byłem go zobaczyć i pożegnać - tłumaczy się.
- Jak będziesz tak łaził środkiem traktu to szybko do niego dołączysz - odpowiadam i kręcę dalej.
Kręcę tym rowerowym młynkiem buddyjskim i myślę o tym listopadzie, który grzebie ludzkie sny.
R