Człowiek bez psa


Człowiek odstawił łopatę, oparł ją o brzozę i ciężko łapiąc oddech usiadł na drewnianym pniaku. Musiał ten dół kopać z przerwami, a później go zasypywać co chwilę odpoczywając. Człowiek otarł pot z czoła i rzekł do siebie:

- Nie potrafię już zakopać własnego psa, nie mam już siły rozgarnąć tych jesiennych, szeleszczących liści.

Na wieczornym niebie rozległy się pokrzykiwania żurawi, człowiek podniósł się i podreptał w stronę mogiły swojego psa jakby te odlatujące ptaki zabrały ze sobą też jego ostatnie siły, runął na kolana i zagłębił dłonie w rozkopanej gliniastej ziemi, jakby chciał poczuć jeszcze ciepło tej wiernej istoty, ale po chwili uświadomił sobie, że to daremne i przycisnął tę ziemię sobie na twarzy jakby chciał zalepić te lejące się łzy i zakneblować usta, z których wylewały się spazmy jęku. Człowiek podniósł się z kolan i podnosząc wzrok w stronę odlatujących żurawi wykrzyczał:

- Lećcie, lećcie i nigdy tu nie wracajcie, bo do czegóż tu macie wracać, do mojej śmierci i do śmierci mojego psa!

I człowiek rozpaczał, bo zdał sobie sprawę, że on już nie zdąży mieć innego psa, że nie ma na to ani sił, ani czasu. Przepadł za horyzontem ten rozpaczliwy krzyk żurawi i człowiek został z niczym.

Człowiek bez psa…

 

Powrót

                                                                                                                                                  R