Śmierć Pana
Jaremy
Przygarbiony
człowiek energicznie ciął przestrzeń w kierunku Majdanu, jesienny dzień w
Cisnej, ale taki trochę oszukany, bo jest pięknie, zielono. Jadąc w kierunku
stacji kolejki wąskotorowej widzę postać znajomą, zatrzymuję się i zapraszam do
samochodu, wymieniamy kilka uwag o pogodzie i wysadzam Pana Jaremę przy jego
domu.
Za kilka
tygodni dowiaduję się, że umarł. A dzień ten był zbyt piękny na odchodzenie.
Słońce namalowane soczystą czerwienią, niebo jak z landszaftu nad wiochą zawieszone,
jeszcze się modrzewie nie zdecydowały na płaszcze złote, jeszcze łąki nie
zszarzały. A tu już trzeba odchodzić? Gdzie panu będzie lepiej Panie Jarema niż
pod bieszczadzkim niebem? To już nie można zaprosić człowieka z powrotem do
istnienia? Na setkę wódki bądź piwo?
Przez
dziesiątków lat kilka, powoził Pan stalowym rumakiem po szynach nad bieszczadzkimi
jarami, a teraz w zapomnienie? Co też Pan wyczynia? Kto będzie w lasach
płonących pochodniami buków jesienią tropić borowiki? Kto teraz rozbawi towarzystwo,
jak wtedy, gdy wpadł Pan do lokalu z miotłą i gromko krzyknął – Harry Poter
przybywa?
Rzeka
Solinka w czas śmierci naszego człowieka zamienia się w Styks mroczny, który
meandruje pośród olch szarych. I jedyna pewnie w tym pociecha, że Pan Jarema spotkał
się na krańcach morza zapomnienia ze swym utraconym synem. Teraz patrzenie na
tę strugę w letni dzień nie sprawia Panu już tyle bólu. Pojednał się Pan
z zabójczynią, bo tamte złe wody już odpłynęły, a zrozumienie
przeznaczenia nie dla żywych.
Po tym jak
ziemia przyjęła Pana w swe objęcia, pod ciśniańskie cmentarne lipy, spadł śnieg
biały, łamiąc drzewa niespodziewanie, później się stopił i jest jeszcze
pięknie. Modrzewie odziane w swe płaszcze szczerozłote, liście w mgnieniu
oka zmieniają kolory. Bogowie czychają już na następnego człowieka.
Tak mi żal,
że to wszystko już dzieje się bez Pana. Tak mi przykro, że już się nie
zobaczymy…
R