Boch Priedwicznyj Narodiłsja

Czyli śmierć Michałka

 

Michałka poznałem w dość nietypowych okolicznościach. Bawiliśmy się z Darkiem w dużym sklepie – on przytrzymywał drzwi, a ja z drugiej próbowałem je forsować. Nagle drzwi się otworzyły i odruchowo wyprowadziłem cios pięścią, by pokonać przeciwnika i trafiłem cudnie w splot słoneczny Michałowy, aż się chłop zgiął w pół, zważywszy, że miałem z jedenaście lat był to niezły nokaut. Afera się z tego zrobiła na całą wiochę, łącznie z pseudonimem, który pozyskałem od pań sklepowych – „Mały Bandyta”. Po godzinie zostałem zaciągnięty za uszy przed oblicze Michałka i szczerze go przeprosiłem, a Darkowi do dzisiaj pamiętam ten niecny podstęp.

Michałek z dziada pradziada łemko-autochton, zżyty z ziemią ojców i połączony pępowiną jak kajdanami. Z wykształcenia nauczyciel muzyki, ale utrzymywał się cały czas z rolnictwa, naszego biednego, bieszczadzkiego rolnictwa, bo cóż może chłop wydrzeć tej gliniastej ziemi oprócz swego potu i łez. I tak Michałek utknął na tej Dołżycy, ciężko pracując, metodycznie pogrążając się w samotności i odrobinie szaleństwa.

Mijały lata – samotność stawała się olbrzymią, a i szaleństwo porzuciło odrobinę. Zdawało się, że Michałek jest jedynym żywym strażnikiem nieistniejącej cerkwi w Dołżycy… i istniejącego tam cmentarza. Coraz więcej czasu poświęcali mu martwi tam leżący, niż żywi i na wigilię duchy śpiewały Michałkowi „Boch Priedwicznyj Narodiłsja”, a Michałek płakał i płakał, a później pił wódkę z Władkiem i znowu płakał nad losem Łemków, którym zabrano przyszłość i nad swoim biednym, samotnym losem. A w lesie lipy cmentarne szeleszcząc liśćmi płakały za matką – cerkwią i deszcz ulewny płakał za omszałym, osikowym gontem na niej. Michałek był bardzo pobożnym człowiekiem, ale siła jego wiary nie była potężniejsza od siły rozpaczy i samotności, więc wziął się i powiesił, a Władek zawiózł mu zakupy, o które ten go prosił i przy okazji odciął Go ze sznura i te zakupy już nie były potrzebne Michałkowi, a teraz dom Michałka pusty – jak ten plac po cerkwi na Dołżycy i umarli nie mają, z kim pogawędzić, więc snują się po ziemi Michałka i w swe zimne dłonie zbierają jego pot i łzy jak perły białe w ten listopadowy dzień skostniały, dzień śmierci Michałka, który był, a już go nie ma.

A za dwa miesiące będą znowu śpiewać umarli w nieistniejącej cerkwi na Dołżycy „Boch Priedwicznyj Narodiłsja” i to będzie pewnie dla Ciebie – Michałku….

 

Powrót

R