Rysiek –
solowy gitarzysta basowy
Rysiek
pojawił się nagle i znikąd, około pięćdziesiątki na liczniku, wysoki, solidnie
przyprószony siwizną w jednej dłoni „piecyk” i plątanina kabli, w drugiej
gitara basowa, na czubku tej konstrukcji spoczywał
sobie spokojnie kapelusz kroju – melonik. Zamówił piwo i zapytał:
-Mogę się
podpiąć do prądu? Pogram trochę….
Zaryzykowałem i zezwoliłem, Rysiek dawał
na basie do elektronicznego akompaniamentu, nie przekroczywszy dawki kilku piw
można było słuchać, po przekroczeniu tej bariery Rysiek grał bardziej w swojej
duszy i dźwięki nie tworzyły już niczego, bądź prawie niczego – zmuszony byłem
odbierać mu prąd. Rysiek towarzyszył nam przez cały tydzień od rana, do
ostatniego klienta, właściwie On był tym ostatnim. Popłynął ostro w pierwszy
dzień stracił połowę odzieży zwierzchniej, w drugi buty, a w trzeci melonik.
Sprzęt muzyczny też byłby się stracił w pewnym momencie, ale „uczciwi”
miejscowi menele odnosili przez wzgląd, że artysta stał się jednym z nich.
Zebrałem pochlebne recenzję od Ryśka za muzykę zapodawaną w „siekierze” i
okazało się, że lubimy ten sam kawałek Led Zeppelin,
lubimy, to za mało powiedziane, bo to można tylko kochać całym uchem i sercem.
Rysiek zamęczał mnie:
-Puść
jeszcze raz, puść jeszcze raz. – i tak w kółko.
Nie powiem,
było to miłe zamęczanie. Pod koniec tygodnia po zebraniu danych z obserwacji
obiektu wyrobiłem sobie o Ryśku zdanie, zacząłem malować Jego portret słowami:
Rysiek jest
samotny jak pies i ta samotność Go niszczy (jak każdego z nas, gdy dopadnie
gardzieli). Jego oczy są cały czas smutne, cały czas takie biedne. Zamykając
„siekierę” o trzeciej w nocy spostrzegłem go śpiącego „pod parasolami” na
trzech stołkach. Skulił się z zimna, bo zostały mu same spodnie, skulił
się jak biedne dziecko i coś tam postękiwał. Podszedłem i pytam:
-Rysiek dasz
radę?
-Tak, dam
radę, prześpię się i będzie dobrze, a mógłbyś puścić…?
Nie mogłem,
bo mam własne życie i musiałem do niego iść.
Skojarzenie
z dużym, biednym dzieckiem nie było przypadkowe. Na drugi dzień rozmawiam z
moim kolegą Darkiem o nowym „przypadku”, ten mówi:
-To takie
duże dziecko.
Wszedł
właśnie Rysiek, przywitał się z nami i poprosił:
-Daj piecyk
i gitarę, wyjeżdżam dzisiaj do Ustrzyk. Wręczyłem mu z depozytu sprzęt,
uścisnęliśmy sobie dłonie i zgarbiona, wysoka postać Ryśka zniknęła za
diabelskimi drzwiami tak szybko jak się pojawiła, ale najgorzej, że w lokalu
została jego przerażająca samotność i było mi z tym ciężko, więc puściłem
sobie…. I było mi jeszcze bardziej ciężko, a Rysiek został sam ze swoją
elektryczną gitarą bez zasilania i na sucho, cichutko grał swoją wstrząsającą
balladę o samotności…
PS.-Muszę
mieć jakieś zajęcie, świra dostanę…, dlatego będę
opiekował się „ogródkiem” będę znosił szklanki i wyrzucał kiepy
– oświadczył mi Rysiek w połowie cugu. Na drugi dzień przyniósł czarną
popielniczkę z czerwonym napisem i rzekł:
-To dla
Ciebie, chcę Ci coś dać w prezencie.
-Ale to jest
nasza, „siekierezadowa” popielniczka.
-Ja ją
dostałem od Zygmunta – usprawiedliwia się Rysiek.
-Acha… To
Zygmunt ją zarąbał – znajduję wyjaśnienie.
Ale szczerze
przyjmuję prezent i ściskam dłoń Ryśkowi….
R