Rozmyślania
przy sadzeniu drzew
Połowa kwietnia, macham sobie żółtą sztychówką i robię rzecz, którą kocham – sadzę drzewa,
pięćset sztuk świerka i sosny utykam w ziemię, łąka przylega do naszego ciśniańskiego Nilu-Solinki.
Siadam po robocie na zwalonej wierzbie i wsłuchuję się w szum i szmer – mowę
wody, cieszę się jak dziecko, bo oto płynie czas niosąc moje istnienie
niezauważalnie i łagodnie w niebyt, a z drugiej strony te drzewa to mój
manifest, może zobaczę je strzeliste, a może nie, ale sama myśl i nadzieja, że
będą się wznosić jest miła, ktoś spojrzy na nie kiedyś (może nie wszystkim się
uda) i ten ktoś nie będzie wiedział, że ja je tutaj utkałem, ale ucieszy się
patrząc na to wybujałe życie. Siedzę sobie tutaj nad tym brzegiem rzeki i jest mi
tak cudownie i nie potrzeba mi nic więcej do szczęścia tylko to sadzenie małych
drzewek. Może ten bog, ta – Ona, ta przyroda uwierzy
we mnie, że nie chcę Jej skonania, może to jest moja Arka Przymierza z Nią, tą
wielką, zieloną boginią. W rozpaczliwy sposób chcę oddać światu to, co z niego
biorę – najcenniejsze – powietrze, którym oddycham, więc zwożę te sadzonki i
utykam je w żyzną glebę, to jest moja modlitwa do życia, moja skromna ofiara na
tacę kosmosu, i mam świadomość, że wkład mój nędzny i skromny, ale jest mi tak
cudownie lepiej, że to robię i siedzę sobie nad tym brzegiem mojej rzeki i
rozmyślam nad tym, co czynię…..
R