Śmierć Robinsona Cruzoe

 

 

Jan Małpa zakupił trzy wina „Bieszczady” i ruszył nad swój ulubiony zakręt rzeki Solinki, pod mostem kolejki wąskotorowej za Siekierezadą. Kwietniowy dzień obdarzył wszystko, co żyje pełnią słońca.

Jan przycupnął na skałach wrzynających się w nurt rzeki, postawił wina na płaskim zlepieńcu, przymknął powieki i utulił twarz w objęcia złocistych strug biegnących z nieba. W pobliżu żółto płonęła forsycja, nad brzegami z bagiennych czar wylewały się obficie kaczeńce, ożywione owady biesiadowały na mnogości pyłków sypiących się z kwiecia, zbierały go z namaszczeniem jak poszukiwacz złota drogocenny piasek, pastelowe, niezliczone tonacje zieleni otoczyły szemrzącą wodę. Słońce wytoczyło na Jankowe lico krople potu, zanurzył dłonie w rzece i poczuł cudowne mrowienie uderzających drobinek piasku, przemykających między palcami tak samo, jak wiele dni Jankowych przemknęło przez sita czasu, i osiadały w mule zapomnienia.

Jan uniósł patyczek olchowy i rzucił go w górę biegu rzeki, obserwował wnikliwie jak płynął do miejsca skąd został wysłany w podróż. Kiedy minął ten punkt, Jan pomyślał: „to jest moje życie, był czas, że żeglowało w moją stronę, teraz oddala się jak żaglowiec z wydętymi wiatrem płótnami, a ja pozostałem w oceanie wspomnień jak rozbitek, moje dni się dokonały”. Wsłuchiwał się w szemrzącą wodę, ale już jej nie rozumiał, „już do mnie nie mówisz” wykrzyczał.

Samotność napełniła ciało Jana jak pusty dzban, miał poczucie, że trawa się od niego odwróciła i zabrała swą zieleń sprzed jego oczu, że ptaki przestały się go lękać i zachowują się jak by go nie było, przeświadczenie o nieistnieniu stawało się coraz bardziej prawdziwe. Jan wpatrywał się w rwącą strugę swoich dni z przeszłości, słowa wypowiedziane i te utracone, zmagania ze światem, by utrzymać w sobie substancję wolności i nie dopuścić do jej rozlania w bezkształtne kałuże, by nie utracić dzikości serca. Jan, zawsze samotny, z butelką bełta i książką w kieszeni kurtki dotarł do oceanu zapomnienia, czuł wzbierający niepokój, jak przed daleką podróżą, ale nie lękał się. Wstał energicznie, wzniósł pięść do nieba i wykrzyczał jak rzymski centurion do swych legionistów „Ja, Jan Małpa umieram, otwieram bramy mego nieistnienia, już idę”.

Woda łagodnie wtuliła w swe dłonie Janową deklarację i poniosła na fali jak list z naklejonym zeszłorocznym liściem bukowym do Pani Snów Wiecznych. Ona zaś swymi kościstymi dłońmi dotknęła przesyłki i nie musiała jej otwierać, na kopercie z załamań wody widniało odbicie twarzy Janowej, falującej na tej błękitnej chuście Weroniki. „Przyjdź do mnie” wyszeptała okrywszy się całunem tkanym z mgły, uniosła perłę życia Jana w swych ciemnych oczach. Na brzegu została dla malarza zapomnienia martwa natura, trzy butelki wina i otwarta książka „Robinson Cruzoe”.

 

Powrót

R