Pożegnanie
światła
Budzę się
łagodnie, mój wzrok przebija się w kierunku światła, za oknem, filtrowanego
przez szczerozłote igły modrzewia. Spod przyciętych gałęzi świerkowych majaczy
odległa wioska spowita mlekiem mgły. Za oknem kot jak Budda nieruchomy delektuje
się ciszą, jawory wyścieliły ziemię żółtymi dywanami, koniec listopada darzy
pięknem dni, jakby nie trzeba było by za chwilę żegnać się ze światłem.
Podnoszę się z łoża w codziennym rytuale zmartwychwstania i palę w piecu,
patrzę zahipnotyzowany na czajnik w czerwone maki i za chwilę piję już gorącą
herbatę, coś we mnie drga niepokojącego, coś się we mnie smuci, ale ze stanu
tego wyprowadza mnie mój pies nieznośny i krnąbrny – wyprowadza mnie na spacer.
Idę przez łąki bieszczadzkie, trawy jeszcze nie pokłonione
zimie i cieszę się tym pięknem, raduję się życiem, ale coś we mnie drga i coś
się we mnie smuci, że trzeba będzie żegnać się ze światłem. Słońce już
wychynęło zza Falowej, pracowicie wdrapało się na nieboskłon. W dole Solinka wodą szemrze jeszcze nie
zamarzniętą, mijam młode modrzewie połamane przez jelenie w amoku chuci
i obracam się tam, skąd przyszedłem by nie dostrzec tego, że już niedługo ze
światłem żegnać się trzeba będzie. Ogrom Jasła przede mną, ileż ta góra olbrzymia
takich istnień mizernych jak ja poznała, ładna jest ta Cisna
– wiocha moja nad brzegiem Solinki, ale coś we mnie
drga i coś się we mnie smuci, że trzeba będzie żegnać się ze światłem. Dzwony
kościoła histerycznie łkają, dzisiaj pana Łuszczka chowają na cmentarzu, a i
panu Wieszczykowi się odeszło, a dzień taki
rozświetlony jakby w ogóle nie listopadowy i nieśmiertelny. Mijam siebie
zadumanego i idę dalej, trzymam nic drgającego smutku w dłoni jak nić Ariadny i
lękam się, że będzie trzeba żegnać się ze światłem.
R