Okno
z widokiem na
śmierć Luny
Właściwie
ojcem Luny był Homer, nie biologicznym, ale sprawczym, astralnym, dobrym
duchem. Homer był wilczurem pozyskanym już w wieku młodzieńczym, prosto
z łańcucha, na którym wisiał za ogrodzeniem z desek, przez co poziom
agresji był u niego jak gniew Lucyfera. Cały świat, jaki widział w szczenięcych
latach to studnia ocembrowana drewnem i dzięki bogom, odrobina nieba nad tym
dołem. Skutkiem samotności była nadwrażliwość psychoruchowa. Jeśli się go
pogłaskało, chciał człowiekowi wskoczyć na głowę, z drugiej strony nie cierpiał
przytulania. Może kojarzyło mu się to ze zniewoleniem. Od razu ostrzegawczo
warczał.
Mimo pewnych
wad okazał się wspaniałym psem stróżującym. Zostawiało się dom pod jego opieką
i w promieniu kilkudziesięciu metrów, nie mogło się nic wydarzyć bez wiedzy
stróża. Powracającego do domu człowieka witał w połowie drogi wesołym
merdaniem ogona, komunikując – wszystko w porządku. Nie znał strachu, cokolwiek
wzbudzało jego ciekawość musiało zostać sprawdzone, szmer, szum w trawach,
trzask łamanej gałęzi, rzucał się ocenić zagrożenie. I to go zgubiło…
Na koniec
zimy, późno w noc rozświetloną pełnią księżyca, obudziło mnie homerowe drapanie
w drzwi. Zaspany wypuściłem zwierza na dwór, chwilę zaczekałem, ale pies miał
ważniejsze sprawy i przepadł w pobliskim świerkowym młodniku. Nie wrócił do
świtu, nie wrócił nazajutrz i dzień następny. Nie przejmowaliśmy się tym,
dwudniowe znikanie psa było normalne, ale gdy mroki przedwiośnia nie zwróciły
go trzeciego dnia, zaczęliśmy się niepokoić. Zszedłem do sąsiada Stefana, z
którego psem Maksiem Homar się przyjaźnił, ale tenże
błogo wypoczywał w budzie. Pomyślałem – Homer już nie
wróci.
Za kila
tygodni śniegi ustąpiły, promienie słońca odkopały spod białych całunów
w pobliżu domu, uszy Homera i kilka garści sierści. Wszystko stało
się jasne. Trzydzieści metrów od drzwi wejściowych wpadł w zasadzkę zastawioną
przez wilki, poległ jak wojownik, w walce i z honorem. Myślę, że tego by sobie
życzył. Uszy nie zostały pożarte, bo pies miał je zainfekowane gronkowcem.
Przyniosłem je na dłoniach i symbolicznie dokonaliśmy pochówku, wybierając
skraj działki od północnej strony, by nadal strzegł domostwa.
Pustka
wypełniła dom i podwórze. Brakowało wszystkim jakby własnej ręki. Wychodząc na
zewnątrz zapominaliśmy się i chciało się krzyczeć – Homer, Homer - a on już na
Syriuszu, gości go psia gwiazda, i w pełni księżyca wyje za swoim ziemskim
domem.
Na górze Horb wszyscy są odrobinę szaleni; więc spojrzałem na żonę,
żona na córkę Różę, Róża na siostrę Natalię, Natalia ma kota Kulkę, i wszystko
było wiadome. Trzeba pozyskać psa, bo inaczej życie dla wszystkich będzie
skończone.
Będąc w
Rzeszowie spontanicznie zajechaliśmy do schroniska dla bezdomnych stworzeń.
Przywitały nas panie opiekunki, a na moje – Dzień Dobry, szukamy psa, bo
poprzedniego zeżarły wilki – odrobinę się spięły, ale
po wyjaśnieniu, że nie chcemy pozyskać zwierza na karmę dla wilkołaków,
poszliśmy wspólnie w kierunku kojców. Na podwórzu schroniska biegały przeróżne
znajdy, jeden bez przedniej nogi, drugi bez ucha, trzeci kuśtykający, a wszystkie
w oczach miały niemą prośbę:
– Weź mnie,
będę ci służył.
Serca nam
rozdzierało jak pług orze nagą ziemię, do bólu. Idziemy wzdłuż klatek,
a w środkowej siedzi na zadzie jakiś dziwny stwór. Małżonka pyta pani:
– Co to jest? Czy to pies?
Rzeczywiście stwór bardziej przypominał małego
niedźwiadka. Czarna krępa postać, krwistoczerwone oczy spozierały nie groźnie,
ale jakby łaskawie. Oboje zainteresowaliśmy się istotą, coś do nas przemówiło i
poczuliśmy, że kosmos chce byśmy byli razem. Zapytałem panią, czy mogłaby
otworzyć klatkę. Gdy uchyliła kratę, pies podniósł się ciężko i bez pośpiechu
podszedł do mnie. Kucnąłem z pewnym wahaniem, a on wtulił się pyskiem jak dziecko. Spojrzałem na żonę, żona na mnie,
później wspólnie na istotę, i z łzami w oczach zapytaliśmy:
– Czy
moglibyśmy ją wziąć?
Nie było już
odwrotu. Załatwiliśmy szybko formalności, uchyliłem drzwi w samochodzie,
pies wskoczył na tylnie siedzenie i wygodnie spoczął. Krótko mówiąc to ona
wzięła nas, a nie my ją. I żeby było śmiesznie, gdy rozmawialiśmy z żoną w domu
o potencjalnym następcy Homera, zarzekaliśmy się, że może być obojętnie jaki pies, byle nie rotwailer,
bo one są groźne. Wracając do Cisnej, z tyłu spozierały na nas bystre oczy
dużej suki marki rotwailer.
Gdy przyjechaliśmy
do domu, Różyczka mająca wtedy coś ponad siedem lat wybiegła naprzeciw istoty.
Pies ruszył w jej kierunku, sparaliżowało nas, ale za chwilę dziecko ufnie
bratało się z nim w przytuleniu. Róża podniosła głowę i zapytała:
– Co to jest?
Tak, to była
cecha charakterystyczna zwierza, właściwie był to w trzeciej części pies,
człowiek i niedźwiedź. Nosiła imię Loda, ale szybko została przechrzczona
na Luna, pasowało to do niej, ciemna jak noc, ale jej ciepło wewnętrzne
rozświetlało ją jak księżyc w pełni. Dzięki ci Homerze, przydzieliłeś nas
do godnej następczyni. Stróżowanie Luny miało charakter diametralnie różny od
Homerowego. Było bardziej intelektualne, wyrafinowane. Po prostu wystarczyło,
że była. Kto ja raz zobaczył, mówił:
– Oni hodują
potwora.
Rzeczywiście,
jak się obiektywnie spojrzało na tę istotę, budziła respekt, zbitek czarnej
masy, pod którą kryły się mięśnie, a w tym tworze ukryte oczy niezdradzające
intencji ani emocji.
Gwiazdy
obdarowały nas Luną u kresu jej wędrówki, mieliśmy
zaszczyt przebywać z nią niecałe dwa lata, ale ta nazbyt krótka podróż,
była piękna dla wszystkich.
Wiosna,
lato, jesień i zima, która pochłonęła istnienie Luny, jak Homera. Z niepokojem
patrzyliśmy na postępujący niedowład tylnich psich łap, w końcu utraciła w nich
czucie, zaległa przy kominku. Pomagałem jej wychodzić za potrzebą, aż w końcu
choroba dopadła istotę psią w róg bez wyjścia i nadziei. Cierpiała. Pani
weterynarz oceniła żywot Luny, na co najwyżej kilka dni pełnych cierpienia.
Stanęliśmy przed niewyobrażalnie ciężką decyzją o eutanazji. Nie wierzę w
bogów, ale niech mnie poskręca jak jałowiec na połoninie, jeśli to jest łatwa
decyzja.
Przed
zastrzykiem Luna dostała ulubionego przez nią kurczaka i świeże zielone ogórki,
które nieraz podkradała ze stołu, był to jej jedyny występek, tak była nienaganna
w manierach. Wystarczyło raz powiedzieć, co wolno, a czego nie, i Luna to
sobie kodowała.
Przed
przyjazdem Pani weterynarz musiałem wykopać mogiłę, bo zbliżała się śnieżyca.
Niech nikt nie kopie niczego jeszcze żyjącym, to koszmarne doświadczenie, za
każdym dźgnięciem zmrożonej ziemi mówiłem:
– Wybacz mi
Luna - Gałęzie modrzewi biczowały mnie po twarzy, a ja prosiłem – Wybacz mi
Luna, że kopię ci tę pierdoloną mogiłę, a ty jeszcze
żyjesz.
Sypie śnieg,
Luna odeszła, ułożyliśmy ją w mogile, zabrałem się do zasypywania,
a Różyczka wyszeptała:
–
Zaczekajcie - Pobiegła do domu i przyniosła przytulankę
kruka i ułożyła Lunie przy głowie i powiedziała –
Będzie jej raźniej…
Czarne
skrzydła kruka uniosły duszę Luny w kierunku Syriusza, a my staliśmy nad kopcem
ziemi niknącym pod płatkami śniegu, z niemą modlitwą:
- Wybacz nam
Luna.
Po kilku
latach siedząc przy stole, w zimny listopadowy dzień, piję gorącą herbatę
i spoglądam w okno w kierunku modrzewi, z widokiem na śmierć Luny.
R