Miasto bez nadziei

 

 

       Idę przez ten twór dla mnie niezrozumiały, groźny i potężny, tętniący energią i bólem, przerażająca jesień Warszawy. Drzewa na tle błękitu nieba płoną nadzieją, że to, co wysieją teraz będzie ich depozytem przyszłości, wiosną, wiarą, trwaniem w genach – nieśmiertelnością. Patrzę pod stopy na nasiona jesionów, klonów i dębów, które leżąc na betonach miasta pozbawione są czasu przyszłego. Rozpaczliwie i panicznie grabię je dłońmi i upycham w kieszenie, chociaż część posadzę w bieszczadzką ziemię, zobaczycie – obiecuję im – kilka z was otrzyma życie, usłyszycie na liściach wiatr od połonin, na gałęziach spoczną ptaki, kiedyś oprę się zmęczony na waszych pniach i skłoniwszy czoła jak przed cesarzem i jego dworem powiem:

- Byłem waszym przypadkiem istnienia, byłem waszym absurdalnym wyborem życia, byłem waszym boskim planem.

Idę po betonie miasta i rozpaczam nad tymi nasionami:

Jest was za dużo,

A mnie za mało.

Jest mnie za mało,

A was za dużo…

Powrót

R