Listek brzozowy

 

Koniec sierpnia swą dłonią ciepłą strząsa liście z brzóz. Nie wszystkie, tylko te złote jak środki płatnicze lecą w dół, leżę na hamaku i z przerażeniem patrzę na tą dewaluacje czasu, gorący wiatr buja moja kołyską istnienia na lewo i prawo jak latawcem bezbronnym na sznurku i tak sobie myślę, że lepiej wisieć w poziomie niż w pionie, i lepiej nosić w sobie to przerażenie niż zimną pustkę śmierci na Ciśniańskim cmentarzu. Patrzę na żółknące liście oderwane od swych witek szybujące na wietrze i słyszę w duszy rosyjską piosenkę o takiej samej treści, o człowieku pomiatanym jak ten jesienny liść przez swój los i narasta we mnie smutek i bardzo staram się w sobie wskrzesić ten zachwyt nad przemijaniem, tą radość wynikającą z filozofii umierania. Ale te sypiące się z brzozy garściami – nekrologi moich towarzyszy niedoli skłaniają do zadania sobie pytania:

- czy może żyły sobie otworzyć?

Ale co powiedzieliby wszyscy, którzy zostaną, że ich opuściłem w pół drogi, że zawiodłem swoją drużynę i pięć litrów krwi na marne zaprzepaściłem i skorzystałem z prawa, którego nie miałem z boskiego i w ogóle żadnego nadania.

Buja mnie ciepła dłoń wiatru od Honu i zaraz zasnę na chwilę i przyśnią mi się te wszystkie twarze, które jeszcze wczoraj były a dzisiaj ich nie ma. I kiedy obudzę się z utulenia – wytchnienia nieświadomości, wstając strząsnę z siebie tych kilkanaście listków brzozowych i pójdę dalej wierząc w mą drogę życia, ale to, co tam zostawię u stóp brzóz matek będzie mnie bolało cały czas cierniem w mym sercu będzie tkwiło, bo to wszystko się stało i tak samo to, co umarło jest prawdą, jak to, co żyje …

I nawet nie zauważyłem, że jeden listek przywarł mi do twarzy …

Pożółkłe znamię mojej rozpaczy

 

Powrót

R