La Bomba –
czyli sens życia
Listopad, nagie ramiona drzew straszą
swymi bezlistnymi kikutami, szarości zaścieliły łąki, góry i niebo. Wędruję
przez magiczną wieś w kierunku Siekierezady. Dłonie chowam w kieszeniach i
pokornie chylę kark przed wschodnim wiatrem. Na szosie harcują zeschłe liście.
Przyśpieszam kroku, byle szybciej do ciepłego schronienia. Przechodząc przez
jezdnię, na środku je osi zauważyłem wyłaniające się wielkie oczy wpatrujące
się we mnie . Pomyślałem z przerażeniem: droga się we mnie wgapia,
o cholera.
Zatrzymałem się przed tymi oczami, a one należały do psopodobnej
istoty, kosmatej, na króciutkich nóżkach z wielkimi, iście krogulczymi szponami
powykręcanymi, każdy w inną stronę, brudnej, wytaplanej w błocie, rozpaczliwie
starej, ze sterczącym, krzywym kłem. Rozejrzałem się na boki, czy nie ma gdzieś
właściciela tegoż czegoś, było pusto. Pomyślałem, pójdę sobie, nic nie widzę,
ale sumienie zaczęło się dobijać od wewnątrz do mojego serca, darło się: jest
tam coś w tym krwistym flaku, czy nie? Zawstydziło mnie, spojrzałem na Oczy i
powiedziałem: chodź. Pewnie chciał popełnić samobójstwo, stary, samotny,
schorowany, chciał odejść z padołu ziemskiego.
Oczy odlepiły się od asfaltu i
truchcikiem na powykręcanych łapkach podeptały za mną. Istota wybijała,
nierówny, rwący rytm swymi pazurami na zimnej jezdni. Z kilkoma przystankami dobrnęliśmy
do Siekierezady. Oczy spojrzały na mnie z dołu, od razu złożyłem deklarację:
nie opuszczę cię, aż do śmierci. Wziąłem stwora na ręce i zaniosłem po schodach
do mieszkania nad Siekierezadą.
Zostawiłem Oczy przed drzwiami w
korytarzu by uprzedzić domowników, mogliby przeżyć wstrząs. Istota nie
wykazywała żadne chęci do kontaktu, była zdemęciała, po prostu weszła do domu i
stała na środku pokoju.
Pierwsza noc z nowym mieszkańcem była
upiorna, około północy obudziło mnie tłuczenie ciała w drewnianą podłogę,
połączone z charkotami i bulgotami. Pomyślałem w panice: o
cholera, przepoczwarza się, mając ku przestrodze obrazy z filmów science
fiction. Zapaliłem światło. Żyjątko oprócz starości cierpiało na epilepsję.
Ciężka to była noc.
O
świcie zniosłem starca na dwór i zaparkowałem obok pięciu ton węgla. Otoczyli
nas stali bywalcy Siekiery spożywający za budynkiem „szlachetne wina”.
-
Co to jest? – zapytał któryś.
-
Myślę, że pies – odparłem
Stwór począł
żreć węgiel, zajął się tym z takim animuszem, jakby to była sterta psich
chrupek.
-
On wpieprza węgiel – ze zdziwieniem
zauważył jeden z konsylium.
Węglożer
zaczynał dzień od wchłaniania bryłek węgla. Po kilku dniach obok uzbierało się
sporo odchodów przypominających fabryczny brykiet. Wziąłem „urobek” na łopatę i
wrzuciłem do pieca, produkt ten palił się lepiej od węgla właściwego.
Podzieliłem się tym spostrzeżeniem ze „spożywaczami win prostych”. Jeden z
mniej zamroczonych poddał pod dyskusję temat.
-
A gdyby przywieźć więcej węgla?
Można by sprzedawać brykiet.
Spojrzałem
na stwora pożerającego czarna substancję i stwierdziłem:
-
Za mała wydajność, przez tydzień
produkuje zaledwie łopatę. Dyskutant na to:
-
A nie masz ich więcej, tych psów?
-
Nie mam
Po kilkunastu dniach produkcyjnych zanieśliśmy istotę do
weterynarza, wyniknął następny problem. Pani zapytała się o imię psa, by je
wpisać do książeczki. „Istota” brzmiałoby dziwnie, na zasadzie skojarzeń
odparłem: „La Bomba”, i tak zostało.
La
Bomba miał bardzo uporządkowany harmonogram dnia. Od świtu stał przy hałdzie
węgla i ją pomniejszał, następnie spał na dywaniku w domu, w nocy miewał atak
epilepsji i tak w kółko.
Ale
nadszedł ten dzień, gdy sedno Istoty zostało wyłuskane z La Bomby
i posłane w kosmos. W zimowy, słoneczny poranek zniosłem La Bombę jak
zwykle do „pracy w kopalni”, poszedłem dołożyć do pieca brykiety i kiedy
wróciłem istoty nie było przy hałdzie. Na świeżym śniegu widać było chaotyczne
tropy w kierunku pól, przerywane padającym ciałem futrzaka co kilka kroków.
Nie
poszedłem za nim, wiedziałem, że tam dokąd odszedł żywemu nie wypada się
pojawiać. Utkwiłem wzrok w niknących pod sypiącym śniegiem śladach,
nieistnienie pochłaniało ostatni materialny dowód pewnej ożywionej, kosmatej,
kudłatej, starej istoty. Nie mogłem odejść od tej drogi życia zmierzającej do
śmierci. W oddali w szarości zmroku
zdawało mi się wpatrywały się we mnie oczy stwora.
Czy
tak ma wyglądać i moja starość? Będę stał przy stercie węgla, pomniejszając ją
i produkując brykiety? Występując wieczorem za kontuarem, podzieliłem się
moimi katastroficznymi wrażeniami z kolegą Darkiem. Wysłuchawszy moich
refleksji na temat przemijania, tak nim to wstrząsnęło, że oświadczył:
-
Gdyby mi się takie coś przytrafiło,
jak La Bombie, nie zastanawiajcie się, tylko mnie dobijcie.
Osobiście uważam, że to skrajna, emocjonalna przesada, ale każdy
z nas zostanie w swoim czasie La Bombą.
R