Komar
Abelard
Komar Abelard prowadził beztroski żywot owadzi w czasach pełnych
zieleni i co ważniejsze obfitujących w samobieżny pokarm o monstrualnych
gabarytach- setki gatunków przeróżnych zaurów
buszowało w dżungli i chaszcze. Siadając na kilkutomowym zauropodzie komar Abelard sycił się ciepła krwią a tej
substancji odżywczej starczyłoby mu na miliony lat, gdyby mógł tylko tyle czasu
trwać. Z kolegami komarami spotykali się w weekendy w czaszce
tyranozaura, gdzie spożywali przefermentowane soki winnicy czerwonej. Sielanka
żywota zdawałaby się nie mieć końca, ale mijał dzień podobny do dnia
poprzedniego i kiedy przyszedł dzień następny w duszy komara coś drgnęło.
Myślał na początku tego procesu, że może za mało krwi się napił na śniadanie i
ma hipoglikemię, ale gdy wkuł się na drugi posiłek to drganie w duszy mu nie
ustało. Pomyślał, że może za mało wypił z kumplami w barze czaszkowym, ale jak
sobie poprawił, że aż przybił gwoździa też mu to niepokojące drganie nie ustało.
Niby nic się nie zmieniło, ale to skrobanie kornika niepokoju w jego duszy
czyniło coraz większe dziury w harmonii jego istnienia. I kiedy myślał, że z
tym chronicznym stanem niepokoju, który przerodził się w ciągły ból, będzie
musiał już żyć do końca swych dni stał się cud.
Cud- chaotyczne i przypadkowe zjawisko polegające na tym, że
cegła, która miała spaść na głowę obiektowi A, spada
na głowę obiektu B i tym samym A jest szczęśliwy. A tym cudem, który spowodował
ukojenie tego całego drgania było następujące zdarzenie: komar Abelard ujrzał
ją, komarzycę Heloizę jak wkuwała się z wdziękiem w skórę dwutonowego zaura. Od tego widoku niebiańskiego zapomniał nawet o głodzie,
Heloiza gibała się z gracją na trzech parach smukłych
odnóży, jak zauważyła, że Abelard gapi się na nią zauroczony dygnęła wdzięcznie
na tych cudownych, boskich podporach tułowia i zadrżała skrzydełkami
przeźroczystymi i zadbanymi ponad miarę. Heloizie wdzięcznie kapała z żądełka
strużka krwi. Abelard przysiadł obok i wydrążył nowy otwór, z którego trysnęła
świeża posoka. Heloiza przyjęła zaproszenie chłepcząc ochoczo krwinki, jej
brzuszek się wypuczył i napęczniał. Odsunęła się i Abelard pożywił
się z tego samego otworu. Od tego momentu wszystko potoczyło się jak
błyskawica. Komar Abelard zaprosił komarzycę Heloizę by pokazać jej nowy twór
ewolucji- kwiaty, które wychynęły z pod płaszcza doświadczeń natury i
inteligentnego przystosowania do nowych potrzeb i warunków. Heloiza była
zachwycona, leżeli w płatkach prymitywnych storczyków, aż opadły ich ciemności.
Abelard poleciał na chwilę w gąszcz i przytaszczył grzyba fosforyzującego. W
tej romantycznej atmosferze tulili się do siebie i trzymali za odnóża. Abelard
nie przekraczał tej subtelnej granicy, był porządnym komarem. Przetrwali tak noc
całą w milczeniu spoglądając na z naszego punktu widzenia prehistoryczne
niebo, które płonęło miliardami gwiazd. Abelard spędzał tak całe dnie
z Heloizą, a dla komara to lata są całe. Abelard chciał ten stan
zatrzymać, wymyślił iście piekielny plan. Widział na drzewach jak żywica
potężnych iglastych sekwoi łapie w wieczną pułapkę owady. Każdy komar ostrzegał
każdego, że to miejsce zabójcze. Abelard zwabił tam Heloizę i usiedli pod
kroplą żywicy miodowego koloru. Miał świadomość, co się stanie, patrzył głęboko
w oczy ukochanej, gdy kropla obsunęła się i pochłonęła Heloizę. Jeszcze
przez chwilę patrzyli sobie w oczy i żywica uwięziła ukochaną i uczyniła
nieśmiertelną. Abelard usiadł pod drugą kroplą żywicy i tak samo z nim się
stało. Zza szkliwa twardniejącej substancji oczy kochanków spoglądały na siebie
czule, ale geologiczne burze rozdzieliły krople żywicy i najpierw runęły drzewa
a później żywica stała się bursztynem grzęznąc w trzewiach ziemi. A później
wypłukały ją nowo powstałe morza, a zaklęci kochankowie cały czas myśleli o
sobie przez te lat miliony. Pewnego dnia jakaś istota przyniosła bursztyn do
jubilera z zaklętym w środku komarem. Po jakimś czasie druga istota przyniosła
podobny bursztyn. Jubiler wpatrując się w te dwa kamienie dostrzegł kształt wisiorka,
który z nich zrobi. Połączył je srebrną opaską i wyszło serce ze
spoglądającymi na siebie czule zakochanymi owadami. Po milionach lat Abelard
spotkał Heloizę i nic już ich nie rozdzieli.
Morał lub
konkluzja
I jeśli się wgryziemy głębiej w psychologię prehistoryczną tego
uczucia Abelarda do Heloizy to niektórzy się wzruszą do łez tym zrywem
emocjonalnym dwóch komarów, ale uważny czytelnik niechybnie, zakuma, że ten głupi chuj zabił
Heloizę, a później siebie zamiast porządnie ją wyruchać w krzakach bądź na
muchozaurze, uczynił z tej miłości jakąś jebaną
wieczną klątwę, i tak to jest z tymi w mózg ruchanymi końskim chujem artystami
wszelakiej maści, zamiast porządnie wychędożyć to napierdoli głupot na wieki i
powtarzam po raz wtóry z miłego ruchania czyni jakąś jebaną wielka klątwę
miłości.
Przypisy:
Etymologiem po chuju nie jestem, ale
wiem, że komar nie napierdala żądliwem, robi to tylko
komarzyca, a nóg ma może i sześć, ale tego nie ustaliłem, resztę zbadam jak
będą w lecie jebać w skórę…
R