Karol i
Władek
Karol leżał już od tygodnia w łóżku, wszyscy we wsi wiedzieli,
że trzeba się z nim żegnać, bo drugiego tygodnia już nie przetrzyma. Rak żarł
go nieubłaganie, właściwie z Karola zostały już tylko wielkie, przerażone oczy
patrzące rozpaczliwie w sufit, nawet nie wiedzieliśmy czy wie, że się z nim
żegnamy, ale chyba wiedział, bo jak się coś mówiło to płakał - łzy ciekły mu po
policzku i zwilżały białą poduszkę. Matka Karola głaskała go po głowie i mówiła
coś szeptem i to było takie bolesne, bo tuliła go jak małego chłopca, a Karol
miał przecież czterdzieści kilka lat.
Karol leżał
już od tygodnia, a Władek, co dzień mówił:
-Muszę się
iść pożegnać z Karolem.
I zanim tam
miał dotrzeć wypił z rozpaczy setkę wódki w siekierze, później pół wina na
torach, a później jeszcze ćwiartkę ze Słoneczkiem pod sosnami nad Solinką i
jakoś tak nie mógł przybyć tam - do Karola.
Minęły ostatnie 14 dni Karola, których on nie był w stanie
wykorzystać w jakiś spektakularny sposób, można powiedzieć, że przyjmował
audiencję, nas – przyszłych żałobników na jego osobistym pogrzebie, w jego
osobistym królestwie ostatecznej rozpaczy i Karol mógł popatrzeć - tak
próbnie - jak będziemy płakać w tym dniu jego kresu i Karol umarł.
Władek na
moje pytanie po pochówku:
-I, co
zdążyłeś się z nim pożegnać?
Odpowiedział:
-No kurwa
nie doszedłem jakoś…
I wypiliśmy
ćwiartkę z gwinta pod płotem cmentarza i nie było nawet, czym przepić to
przełknęliśmy tą śliną goryczy, która nam się nazbierała i Władek powtórzył:
-No kurwa
nie doszedłem jakoś….
R