KANTOR
wysyła Teatr Martwego Człowieka w KOSMOS.
Przed Siekierezadą znajduje się gminy
parking. Zmierzając rano jako furtian, by otworzyć podwoje lokalu widzę ten sam
obraz. Na płachcie asfaltu stoi Grupa Kantora.
Piątka osób na potwornym kacu, jeden
patrzy w niebiosa, drugi nerwowo przechadza się w swej klatce nałogu, trzeci z
dłońmi w kieszeniach starego płaszcza spogląda przed siebie niewidzącymi
oczami, czwarty kuca i dłubie patyczkiem w błocie, piąty siedzi na zmurszałej
desce. Nie rozmawiają ze sobą, ale łączy ich wspólna więź – idea – stalowe
kajdany głodu alkoholowego. Przedstawienie odbywa się regularnie każdego dnia.
By urozmaicić akcję podszedłem do Grupy
Kantora i zadałem pytanie:
–
Kiedy przyleci?
–
Co przyleci? – zapytał Chudy.
–
Ten statek kosmiczny, na który
czekacie.
Chudy
zamruczał coś niewyraźnie.
Aktorzy
zmieniają nieraz miejsca stacjonowania w zależności od stanu nasączenia
organizmu. Po południu przemieszczają się za Siekierezadę na ciśniański dworzec
główny wąskotorówki. Składa się on z metalowej rury z umieszczonym na niej
rozkładem jazdy. Chłopaki siedzą na torach i przy winach prostych dwulitrowych
oczekują na „pociąg”, który już dawno odszedł. Smutno patrzeć na te opakowania
po istotach ludzkich. Lada chwila wyląduje statek kosmiczny i odleci jeden z
nich w swoje gwiazdy, następny wsiądzie do pociągu bez biletu powrotnego i
dotrze do stacji Śmierć.
Listopad, cała Grupa Kantora wydaje mi
się przeraźliwie rozpaczliwa, smutna, łzawa i bolesna. Moje zadumanie przerywa
mi Mietek, trącając mnie w łokieć i mówi:
–
Daj dwa złote, brakuje do wina.
Daję pięć i
mówię:
–
Kupcie sobie jeszcze świeczkę na
wasz grób. Dzisiaj święto zmarłych.
I znowu jak
u Edgara Poe żywi są martwi, a martwi są żywi.
R