Jesień ludzkich serc

 

Układam z Mietkiem drewno na zimę, co chwilę opieprzam Go, jest jak zwykle „pod wpływem” i wszystko robi do dupy, w końcu mam już dość i mówię:

-Człowieku zrób coś ze sobą, spójrz na siebie, przecież jesteś już wrakiem.

Mietek spogląda na mnie swymi wielkimi oczami potem na piękne, błękitne niebo zawieszone nad świerkowym młodnikiem i z jesienną nostalgią opadających liści cedzi łagodnie słowa:

-Już się nie da… Już się nie da…

Natychmiast zaszczepiłem się tym cholernym smutkiem, mam zły czas, runęła mi cyniczna bariera odgradzająca mnie od świata zewnętrznego i teraz nawet widok zeschłego badyla na łące mnie rozpieprza, a co dopiero zeschłego człowieka w niepojętym wymiarze życia. Siadamy na pniakach i milczymy, wsłuchujemy się w klangor żurawi, aż mnie szarpie za serce. Te piękne ptaki niosą ten cholerny klucz, którym otwierają zadumę jesieni nad moim i Mietka życiem, niknął w mroku wieczoru i przychodzi następny lęk – myśl o zimie, o śmierci udawanej bądź prawdziwej, ale jednak o śmierci…

-Robimy? – wytrąca mnie z zadumy Mietek

-Nie, chodźmy już na dół do „siekiery”, przy Tobie Mietek nawet ja tracę sens istnienia.

Po chwili łagodzę myśl:

-Nie ma to z Tobą związku, po prostu rezonujesz mi w duszy własne problemy – usprawiedliwiam się, żeby nie załamać i tak już zupełnie jesienną istotę.

Schodzimy z góry Horb w kierunku wioski, wieczór milczy bezruchem, nie rozmawiamy, niesiemy wspólnie smutek jak arkę przymierza, nasze jestestwa w gruncie rzeczy cierpią na to samo – na ból życia.

W Siekierezadzie wypłacam Mietka i proszę:

-Przyjdź jutro rano, tylko trzeźwy to dokończymy robotę.

Naiwnie się okłamuję, bo jak Mietek może przyjść rześki jak od trzydziestu lat już chleje prawie bez przerwy. Wracam do domu, zalewa mnie szarość, niosę ją w oczach i duszy, wstydzę się przed światem, że nie mogę wyczarować radości i uśmiechu, pocieszam się odrobiną nadziei, że mam jednak wiarę w istnienie, że będzie dobrze i nie dopadnie mnie jesień ludzkich serc. Noc zabiera mnie w podróż wytchnienia, dobrze, że istnieją te interwały między świadomym trwaniem. Inaczej byłoby z nami źle gdybyśmy byli skazani na ciągłe, przytomne istnienie. Rano idę do pracy, z bólem sprzątam „siekierę”, robię to coraz niechętniej, przeraża mnie już ta powtarzalność czynności, skrzypią drzwi, wchodzi Mietek ledwo trzymając się na nogach unika mojego wzroku i rzęzi:

-To ja już idę układać to drewno.

Mam już dość Mietka, jesieni i siebie – krzyczę:

-Wypierdalaj, nigdzie nie idź, mam już dość tej Waszej nędzy, nie mogę tego dalej chłonąć, bo zwariuję, zostawcie mnie w spokoju, kurwa nie jestem żadnym mesjaszem i nie uratuję Was. Mietek wypierdalaj, wynoś się z tą swoją smętną gębą.

Ten opuszcza łeb i rusza z powrotem, widzę Jego zgarbione plecy i dodaję jeszcze bardziej do siebie niż do niego:

-Oto jesień ludzkich serc, oto jesień mojego serca….

 

Powrót

R